„Kiedy bada się ludzki umysł, nie można usunąć go z ciała. Trzeba na powrót umieścić go w mózgu. A to przecież ciało. Dla filmowca wszystko jest ciałem, ponieważ nie da się sfilmować abstrakcyjnego konceptu. Ciało natomiast można pokazać. Ciało więc, jako podstawa ludzkiej egzystencji, jest dla mnie najważniejszą realnością dzieła filmowego (…). To dlatego nie chcę robić filmów o duchach.
– David Cronenberg[i]”
Horror to gatunek, który jak żaden inny odsłania tajemnice cielesności. Ciało – częściej wypierane i zakrywane lub przeciwnie, uprzedmiotawiane i odkryte, ale według reguł obowiązującej w głównym nurcie estetyki – w horrorze nierzadko znajduje ujście dla swoich traum, lęków, dziwactw i wstydu. Nic dziwnego, skoro cielesność najsilniej zaznacza się w fizycznym cierpieniu: w chorobie, przemianie, ranach, swędzeniu, rozpadzie, bólu, deformacjach, okaleczeniach. Ciało w horrorze jest zwykle niezdyscyplinowane – sprzeciwia się rozumowi, staje się więzieniem.
Ciało kobiece jest szczególnym przypadkiem w katalogu cielesnych historii – zawłaszczane, pełne sekretów. Menstruacja, depilacja, pielęgnacja, ciąża, anoreksja, bulimia, drakońskie diety, przemoc, lęki, oczekiwania, tabu, długa litania.
Z okazji mrocznego listopada ułożyłam listę moich ulubionych horrorów cielesnych, które opowiadają o kobietach. Nie wzięłam pod uwagę tytułów ostatnio głośnych (jak „Mięso” Julii Ducournau czy „Thelma” Joachima Triera), ani ugruntowanych w krytycznym dyskursie (jak „Najście” duetu Bustillo i Maury czy „Głód miłości” Claire Denis), zamiast tego wybrałam filmy mniej znane lub trochę zakurzone, pochopnie wyrzucone do śmietnika albo odczytane stereotypowo.
Ginger Snaps, reż. John Fawcett, Kanada 2000
Kultowy horror menstruacyjny. Błyskotliwy, na w pół zabawny, na w pół mroczny. Wspaniale jesienny, halloweenowy. Nic dziwnego, że doczekał się aż dwóch kontynuacji.
Historia dwóch sióstr, szkolnych outsiderek, które spod byka spoglądają na rówieśników, gardzą popularnością. Ich specyficzne hobby – obsesja na punkcie śmierci i fotografowanie zainscenizowanych samobójstw – to nie tyle dziwactwo, co próba utrzymania kontroli nad własnym ciałem. Ciało i emocje związane z jego przemianą to zresztą główny temat filmu. Dziewczyny jeszcze nie miesiączkują. Menstruacja w ich odczuciu to zdrada; złośliwość organizmu, która zbliża do niechcianej normalności, upodabnia do reszty ludzi.
Gdy u Ginger pojawi się pierwszy spóźniony okres, runie lawina wydarzeń – najpierw ugryzienie przez wilkołaka, potem burzliwa przemiana. Dojrzewanie jest fizyczne i mentalne – to bolesne kształtowanie tożsamości, zainscenizowane odważnie i krwawo. Dosadność (metaforyki/przedstawienia) nie jest wadą filmu, ale pracuje na jego oryginalność.
Blue My Mind, reż. Lisa Brühlmann, Szwajcaria 2017
Niezwykła opowieść o nastolatce, która zmienia się w syrenę, duchowo spokrewniona z „Ginger Snaps”, choć zupełnie inna w nastroju i formie. Reżyserka opowiada historię w sposób realistyczny, ale opiera ją na rozwiązaniach zaczerpniętych z kina gatunkowego, co zderza się ze sobą, ale nie wchodzi w konflikt. Przeciwnie: to zabieg, który uwiarygadnia młodzieńczą cielesność jako pułapkę; fizyczną przemianę, która boli, jest wstydliwa i niezrozumiała, a rozpoczyna się mniej więcej od pierwszej miesiączki.
Metamorfoza w obu filmach przechodzi obowiązkowe etapy – od lęku, przez eksperymenty z seksualnością i ryzykowne zachowania, po akceptację i ukojenie, dalekie jednak od radosnej satysfakcji. Ostatnie sceny filmów odbijają się w sobie siostrzaną solidarnością i społeczną izolacją. Burzliwy proces dorastania jest niczym innym jak osuwaniem się w samotność/osobność.
„Blue My Mind” doskonale rozumie i oddaje dziewczęcość na ekranie. Z jednej strony roześmianą i śliczną, zaplątaną w długie włosy i zaróżowioną na policzkach, z drugiej agresywną i niebezpieczną, w pewnym stopniu niemoralną.
American Mary, reż. Jen Soska, Sylvia Soska, Kanada 2012
Specyficzny przedstawiciel gatunku rape and ravenge, kino zemsty dokonanej skalpelem. Nakręcony przez kobiety, w dodatku siostry bliźniaczki, co przydaje mu głębi w temacie odzyskiwania ciała; film wykracza daleko poza liniowe przedstawienie krzywdy i odwetu.
Dziewczyna zostaje skrzywdzona, ale dysponuje narzędziami, by się zemścić – zawłaszczyć ciało oprawcy. To studentka chirurgii, która schodzi do podziemi, by zarobić na chleb przeprowadzaniem nielegalnych operacji. Katalog jej usług jest barwny i obolały: rozcinanie języka, piłowanie zębów, usuwanie sutków, minimalizowanie genitaliów, amputacje. Przez film przewijają się także inne dziewczyny i ich historie, klientki Mary, które pragną uformować swoje wizerunki na własnych zasadach. Jedna z nich przeistacza się w sterylną lalkę, by nigdy nie czuć się naga i zawstydzona.
Film wymierzony w nierówności płci i opresję kultu ciała ma w sobie dużo melancholii. Od pewnego momentu staje się czułą, choć niespełnioną, opowiadaną jakby przy okazji love story, z facetem, który potajemnie kocha i czuwa oraz dziewczyną wydrążoną z emocji, przedwcześnie zawiedzioną światem. Mary dociera do przedsionka piekła, skąd nie ma odwrotu.
Przy okazji – siostry Soska nakręciły w tym roku całkiem fajny remake "Wściekłości" Cronenberga ("Rabid"). To bliźniaczki, ich fascynacja kanadyjskim reżyserem wydaje się nie tyle zrozumiała, co nieunikniona.
Powrót żywych trupów 3, reż Brian Yuzna, USA 1993
Oryginał wśród filmów o żywych trupach; z wielu powodów. Film nakręcony w konwencji teen movie, z zombiaczką w roli głównej i romantyczną ramą: oto krwawa wersja Romea i Julii z elementami BDSM.
Najwspanialsza w filmie jest jego bohaterka, Julie Walker, ognistowłosa buntowniczka w czarnej ramonesce. Od początku czujemy, że to dziewczyna z innego, mroczniejszego porządku; outsiderka, która lubi igrać z ogniem. Gdy zginie w wypadku motocyklowym, jej chłopak, syn pułkownika, spróbuje ją wskrzesić w wojskowym laboratorium. Uda mu się, choć nie bez skutków ubocznych – wraz z dziewczyną zza światów powstanie również armia trupów.
Mimo charakterystycznego dla VHS-owych horrorów krwawego karnawału i elementów komedii, Yuzna o nastolatkach opowiada na poważnie, z wrażliwością nie mniejszą niż twórcy teenage’owego kina. Wiele autentyzmu, prawdziwego lęku, udaje mu się zawrzeć w przemianie bohaterki w zombie, która najpierw czuje się zdezorientowana, potem walczy z bólem, na końcu odrzuca siebie ze wstrętem. Samookaleczenie to z jednej strony kara wymierzana samej sobie, z drugiej sposób, by wyładować negatywne emocje i nie krzywdzić innych. Dziewczyna w pewnym momencie przemienia się w królową BDSM, co stanowi akt wyzwolenia; jest demonstracją tożsamości.
Primal, reż. Josh Reed, Australia 2010
Film Josha Reeda to horror z elementami survivalu i slashera z grupą młodych ludzi, którzy rozbijają obóz w australijskiej dziczy, a potem mierzą się ze śmiertelnym zagrożeniem, wrogim mieszczuchom miejscem, w dodatku zaklętym przez antyczne demony. I jest w tym sporo dobrego: staranność w tworzeniu bohaterów, twórcza odwaga i umiejętność zaskakiwania, szaleństwo (znieczulane humorem i kiczem, co jest zaletą), które z zaskoczenia wchodzi na terytorium eksploatacji, psychoanalizy i cielesnych obsesji rodem z Cronenberga.
Nie dość, że mamy tu dziewczynę, która w bólach ciała zamienia się w krwiożerczego dzikiego stwora, skaczącego po ekranie bardziej jak królik z kreskówki niż jak puma, to jest i waginalna jaskinia, która żyje, atakując bohaterów ich ukrytymi lękami i pragnieniami. Macki, penetracje, pęczniejąca w brzuchu ciąża. Bohaterka – początkowo zahukana; im dalej w film, tym bardziej wyizolowana od towarzystwa – staje oko w oko z inkarnacją swoich traum. I daje radę.
Pod moją skórą, reż. Marina de Van, Francja 2002
Intrygujący francuski dramat/horror o samookaleczaniu, kino dyskomfortu. Główną bohaterką jest Esther, robiąca karierę w korporacji pewna siebie trzydziestolatka. Eksperymentować z ciałem zaczyna po tym, gdy przez przypadek rozdziera nogę podczas firmowego przyjęcia. Nie czuje jednak bólu, co budzi w niej fascynację. Już za chwilę będzie jak dziecko, które nie może się powstrzymać przed zdrapaniem strupka. Tyle że Esther idzie w tym dalej. Zadając sobie kolejne rany, a nawet więcej – „dłubiąc” w ciele z drastyczną kompulsywnością, a potem z erotyczną satysfakcją, próbuje wreszcie coś poczuć.
Marina de Van nie ułatwia sprawy – nie tłumaczy zachowania bohaterki, podsuwa jedynie tropy. Jednym z nich jest praca w biurowcu, na pozór satysfakcjonująca i ambitna, ale w gruncie rzeczy smętna, nieciekawa. Wraz z nią klasyczny zestaw: rywalizacja z koleżanką, wymiana grzecznościowych uwag na służbowych kolacjach, stan poddaństwa wobec szefa, ułożone według schematu korporacyjnego życie osobiste. Partner na chłodno i wspólne plany układane ostrożnie, według zdolności kredytowej. Gdzieś w tym wszystkim gubi się ciało, najpierw zepchnięte na margines, potem jakby obce. Nagle patrzysz na swoją rękę, nogę czy brzuch jak na kawałek dziwnej, nienależącej do ciebie materii. Trudno pamiętać, że krew płynie w żyłach, a ty nadal żyjesz, jeśli całymi dniami toniesz w beznamiętnych raportach.
Exte: hair extension, reż. Sion Sono, Japonia 2007
Horror fryzjerski, specyficzne ghost story, w którym skrzywdzona kobieta daje upust żalowi zza grobu, dokonując morderstw za pomocą swoich nieokiełznanych włosów. Te trafiają do ofiar w formie doczepów-pasemek sprzedawanych zakładom fryzjerskim przez zwariowanego pracownika prosektorium. Przemoc u Sono jest groteskowa, pełna nadmiaru; reżyser łączy grozę i okrucieństwo z humorem, igra z konwencjami japońskiego kina grozy, mnoży estetyczne kolizje. U podstaw kreatywnej zabawy kryją się jednak lęki realne, łatwo działające na wyobraźnię – cieniutki włos przesuwający się niczym ostrze po gałce ocznej, włos w ustach, włosy pod powieką, włosy w mięsie/ranie, wypadające włosy, włosy, w których można się udusić.
Ale temat filmu ulokowany jest gdzieś indziej niż na głowie. To kobiecość, ściślej kobieca solidarność i krzywda, ale też krzywda dokonywana przez kobiety. Pozytywne bohaterki Sono są mocne, potrafią wspólnymi siłami wyciszyć demony, pokonać potwora.
Imponuje mi wyczucie, z jakim Japończyk opowiada o kobiecym świecie, wyraźnie nim zafascynowany. Znajduje go w zakładzie fryzjerskim, gdzie fryzjerki z właściwym dla siebie taktem i delikatnością opiekują się klientkami – mimo horroru układanie włosów pozostaje tym, czym jest rzeczywiście, to akt intymny i magiczny zarazem.
May, reż. Lucky McKee, USA 2002
May to kobieta zraniona przez ludzi, ale desperacko pragnąca ich akceptacji i ciepła. Jej wrodzona wada, czyli tzw. „leniwe oko”, to z jednej strony przyczyna wykluczenia, z drugiej chorobliwej nieśmiałości i dziwactw, także obsesji na punkcie ciała. Nauczona przez tłum – tych, którzy wyśmiewają i tych, którzy się brzydzą – definiować siebie przez własny defekt, jest szczególnie wyczulona na przejawy doskonałości u innych. May obsesyjnie wyłapuje wzrokiem atrakcyjne elementy fizyczności u otoczenia, jak piękne dłonie, szyja czy nogi, i podziwia je.
McKee stworzył niezwykłą bohaterkę, bo ambiwalentną. Dziewczyna budzi sympatię i współczucie, choć równocześnie odstrasza. Jest dziwna, ale też intrygująca, na swój sposób seksowna. Gdy zakochana po uszy w fanie horrorów próbuje niezbornie i w onieśmieleniu podbić jego serce, trudno jej nie kibicować. Jest ludzka w tym, śmieszna śmiesznością każdego z nas.
Horror jest podskórnie wyczuwalny od początku filmu, ale na dobre zaczyna się, gdy dziewczyna kolejny raz będzie się mierzyć z odrzuceniem. Jest niezrozumiana, czuje się upokorzona. Pragnienie zemsty, rozpacz oraz pogarda dla innych w miejsce mysiej grzeczności, napełniają ją odwagą. Nagle jej twarz się zmienia, usta zaciskają się w prostą linię; teraz patrzy z góry, zamiast wlepiać wzrok w stopy. To czas, by wziąć odwet. W zemście kluczową rolę odegra wyobrażenie o ciele doskonałym.
Martwa dziewczyna, reż. Gadi Harel, Marcel Sarmiento, USA 2008
Krótki research i widzę, że „Martwa dziewczyna” nie tyle nie spodobała się ani krytykom, ani widzom, co została radykalnie odrzucona. Na mnie zrobiła ogromne wrażenie, jeśli mierzyć wrażenia skalą plugastwa. To tego rodzaju bezczelny film, któremu udaje się odsłonić rąbek niechcianej, wypieranej prawdy. Brud, którego łatwiej nie zauważać.
Film nie jest body horrem, ale jego tematem jest ciało. Konkretnie: ciało kobiety, zawłaszczone i uprzedmiotowione. Bohaterowie to dwójka 17-letnich chłopaków, którzy, eksplorując po lekcjach budynek opuszczonego szpitala psychiatrycznego, natykają się na przywiązaną do metalowego łóżka kobietę zombie. Jeden z nich daje dyla, drugi zostaje – maltretuje dziewczynę (celowo seksualizowaną przez twórców) i przekonuje się w ten sposób, że nie da się jej zabić. Klasyczna sytuacja z kina grozy zostaje odwrócona: tym razem człowiek jest potworem, zombie ofiarą, a przede wszystkim ciałem. Wkrótce kumpel wróci i obaj – nakręceni, buzujący, wychowani bez pozytywnych wzorców – zastanowią się, co zrobić z „prezentem od losu". I wtedy niezręczne pytanie wyskoczy niechciane, będzie majaczyć za głową i nie ustąpi: do czego zdolni są dorastający chłopcy, gdy dostaną okazję, by bez żadnych konsekwencji potraktować ciało kobiety wedle uznania?
Shelley, reż. Ali Abbasi, Dania 2016
Louise i Kaspar są zamożnym małżeństwem, ale prowadzą radykalnie ekologiczne życie – mieszkają na odludziu, w otoczeniu drzew i jeziora, bez prądu i internetu, uprawiając ziemię. Louise niedawno poroniła i trudno jej dojść do siebie. Para decyduje się zatrudnić do pomocy rumuńską emigrantkę. Dziewczyna jest młoda, miła i silna, nieco onieśmielona powściągliwymi pracodawcami. Z czasem kobiety zbliżają się do siebie, a Elena godzi się zostać surogatką dziecka Louise. Jednak gdy zajdzie w ciążę, jej ciało zacznie się buntować.
„Shelley” to debiut reżyserski Alego Abbasiego, o którym sporo mówiło się u nas w zeszłym roku za sprawą premiery jego kolejnego filmu, docenionej w Cannes „Granicy”. Kto widział „Granicę”, ten wie, że jej twórca potrafi łamać cielesne tabu; stworzył bohaterów kłopotliwych, budzących dyskomfort swoją ciężką fizycznością, i skierował ku nim empatię.
Jego „Shelley” to także niewygodne kino. Oto w naturalistycznej stylistyce pokazuje ciało w rozsypce, które jak intruza odrzuca rozwijające się w nim dziecko. To obraz sugestywny, szokujący. Elena jest coraz bardziej wycieńczona – chudnie, traci włosy, okalecza się, mocuje się z bólem, popada w obłęd. Obserwujemy to w napięciu, stąpamy coraz bliżej krawędzi i szaleństwa, pojawiają się wątki demoniczne; gdzieś w tle tli się temat nierówności klasowych i snobizmów bogaczy. Porozrzucane tropy prowokują pytania bez jasnych odpowiedzi, w tym najważniejsze: gdzie właściwie leży tutaj źródło zła? Prawdopodobnie nie tam, gdzie odruchowo je dostrzegamy.
Bonus z Netflixa:
Pieles, reż. Eduardo Casanova, Hiszpania 2017
To nie horror a bajka. W równym stopniu wstrząsająca, co ciepła. Rzecz o zdeformowanych i oszpeconych w fantazyjny sposób osobach, która staje się zręcznym sposobem na zadanie kilku pytań: czym jest inność? Co jest dziwne, a co nie i dlaczego? Kto o tym decyduje? Burząc najprostszy podział na dziwnych i normalnych oraz mieszając w przyzwyczajeniach widzów, hiszpański twórca zmienia punkt widzenia, w przewrotny, nieco chytry sposób udziela pięknej lekcji czułości.

[i] Słowa Davida Cronenberga zaczerpnęłam z książki Krzysztofa Loski i Andrzeja Pitrusa pt. „David Cronenberg: Rozpad ciała, rozpad gatunku”, Kraków 2003.