Wyliczankę ulubionych filmów z mojego roku urodzenia planowałam wrzucić na bloga chyba od początku jego istnienia. Zawsze czekałam z tym do urodzin i nigdy się nie udawało – za późno się budziłam albo mi się nie chciało. Ale pomysł wracał. Nie jest to jakiś odkrywczy pomysł, ani szalenie interesujący. Ot, zabawa dla zabawy, przy okazji pretekst do celebracji ukochanych ejtisów. Ejtisów ukochanych nie tylko przeze mnie, ale przez tłumy i nasze czasy, a mimo to jakby niedocenianych, w nostalgicznej pieśni krążących wokół tych samych refrenów, tytułów, tematów, ścierających je aż do wykoślawienia. Niedocenianych też, bo traktowanych nie do końca serio – z wyższością lub ironicznym uśmieszkiem.
No więc wczoraj miałam urodziny i wreszcie się udało. Oto moja lista. Skomponowałam ją wyłącznie z filmów amerykańskich w kluczu nieco „magicznym”. Każdy z nich jest w jakiś sposób niezwykły, jakby z innego świata. Większość doskonale sprawdzi się w letnie wieczory.
Z całego serca polecam.
Świadek, reż. Peter Weir
A gdyby tak rzucić wszystko i zostać amiszem?
Film z niespodzianką. Thriller, który w pewnym momencie zmienia dekoracje i staje się czymś innym, czymś z drugiego bieguna. Historią miłosną – niełatwą, czułą, wzruszającą. Zaskoczyła mnie i oczarowała ta zmiana tonacji. Sprytna, bo uwypuklająca zderzenie dwóch światów – rasowego gliniarza i delikatnej amiszki, Romea i Julii. Peter Weir potrafi czarować. Dwie sceny to majstersztyk filmowego romantyzmu: ta z tańcem w stodole i ta z pocałunkiem, w którym jest wszystko – odwaga, determinacja, głód, namiętność, radość, miłość i zapach zmierzchającego dnia.
Po godzinach, reż Martin Scorsese i Ucieczka w noc, reż. John Landis
Ejtisy, podobnie jak ja, uwielbiają kino nocy. A kino nocy jak to kino nocy – rządzi się własnymi prawami. Nocą dzieją się rzeczy niezwykłe; czas płynie inaczej, ciemne interesy kwitną, huczą imprezy, z mroku wyłaniają się ci, którzy za dnia nie pokazują twarzy. Noc jest długa i ma swoją cenę. Czary kończą się ze świtaniem.
Wspaniałe i na swój sposób podobne są oba te filmy. W obu bohater-nieudacznik wchodzi w noc, spotyka dziewczynę, daje się wciągnąć w wir tyleż ryzykownych, co absurdalnych zdarzeń. Uwielbiam parę z „Ucieczki w noc”, filmu kinofilskiego, przepełnionego radością tworzenia – poczciwego Jeffa Goldbluma z ogromnymi oczami, które nie kłamią i Michelle Pfeiffer na zakręcie, która uroczy uśmiech opanowała do perfekcji. Gdy o nich myślę, tęsknię za komediami w stylu Johna Landisa (albo Joego Dante). Czemu już takich nie kręcą?
Po godzinach:
Ucieczka w noc:
Legenda, reż. Ridley Scott i Powrót do Krainy Oz, reż. Walter Murch
Jeśli ejtisy to także historie o elfach, księżniczkach i wróżkach. Lubię je, choć w rozsądnych dawkach.
Za dzieciaka uwielbiałam „Legendę”. Mieliśmy z bratem film Scotta na kasecie video, ale rzadko go włączaliśmy. Okrutnie baliśmy się śluzowatej wiedźmy Meg, która znienacka wyskakiwała z bagien i mgły. Kaseta była w naszym domu zakazana na mocy cichej umowy przestraszonych dzieciaków.
Do filmu wróciłam na studiach i się zawiodłam. Przy pierwszym „dorosłym” seansie wydał mi się pretensjonalny i przesadzony; nijak nie sklejał się w przygodę, którą przeżyłam jako dziewczynka. Obecnie myślę inaczej – jeśli ktoś w tamtym czasie był pretensjonalny, to nie film, lecz ja.
Niedawno obejrzałam go znowu i magia wróciła. Nawet przy świadomości niedociągnięć, podoba mi się odwaga tego filmu, rozmach i inwencja; żywy, kolorowy świat, który w miejsce ironii dojrzałego domaga się dziecięcego zachwytu. Wybieram zachwyt, ironia od jakiegoś czasu mnie męczy.
„Powrót do Krainy Oz” to również film jednocześnie niezwykły i niedoskonały. Wiele czerpie ze swojego dziedzictwa: „Niekończącej się opowieści”, „Władcy Pierścieni”, a nawet „E.T.”, „Gwiezdnych wojen” czy filmów postapo (wheelersi!). Mimo zgapiostwa, zachowuje autonomię. Zwłaszcza, że proponuje niepopularne rozwiązania – optymizm kina fantasy zastępuje depresją.
Depresję ma Dorotka. Depresję tak głęboką, że zatroskani opiekunowie wysyłają ją do kliniki psychiatrycznej na terapię elektrowstrząsami. Sceny w klinice są straszne i ponure, przypuszczam, że seans w dzieciństwie skończył się niejedną traumą. Dalej nie jest lepiej. Świat wewnętrzny bohaterki nie jest tu czymś pożądanym, jak chcielibyśmy uważać, ale przykrą ułomnością i przyczyną odrętwienia. To świat, który należy zamknąć głęboko w sobie i nie przyznawać się do jego istnienia, inaczej nie sposób wyjść z marazmu.
Dorotka to wzorcowa melancholiczka – nosi w sobie nieznaną świadomość utraty.
Pustynia serca, reż. Donna Deitch i Fandango, reż. Kevin Reynolds
„Pustynię serca” pierwszy raz obejrzałam wiele lat temu. Onieśmieliła mnie wtedy i pozostawiła w kropce. To mój pierwszy film opowiadający w otwarty sposób o wzajemnej miłości kobiet i przekraczanym w związku z tym tabu. Niedawno wróciłam do niego znowu. Wydał mi się mniej melodramatyczny i teatralny niż zapamiętałam, bardziej prostolinijny, ale magia nadal w nim została; nostalgiczna aura czasów minionych i godność bohaterek, które mimo nieprzychylności otoczenia dumnie zadzierają głowy.
„Pustynię serca” zestawiam z „Fandango”, choć to dwa różne filmy (jeden ostentacyjnie kobiecy, drugi ostentacyjnie chłopacki), ale z wyraźnymi punktami stycznymi. Oba są zanurzone w przeszłości („Pustynia serca” wraca do lat 50., „Fandango” do lat 70.), sentymentalne, niemal oniryczne (choć „Fandango” jest też mocno humorystyczny) i pustynne w krajobrazach. Pustynia, podobnie jak noc, ma swój własny niepodrabialny klimat.
Debiut Reynoldsa w tygodniu premiery nie dostał kredytu zaufania od widzów i wystarczającego zainteresowania krytyków. Ledwie na siebie zarobił. Zachwycił się nim natomiast swój człowiek, Quentin Tarantino, który obejrzał go 5 razy w ciągu 7 dni. Z czasem film doczekał się własnego kultu, a jego fani urządzają pielgrzymki śladem bohaterów (rzecz dzieje się w Teksasie, w upalnym lipcu). Innowacyjny, niezwykły, łączy energię młodości ze smutkiem przemijania, chwyta przykry i piękny moment, w którym młodym jest się po raz ostatni.
Naga zemsta, reż. Ciro H. Santiago i Streetwalkin’, reż. Joan Freeman
To nie tajemnica, że ejtisy ulubiły sobie obskurę. Z 1985 roku proponuję dwa filmy: „Naga zemsta”, czyli kino rape & revenge, mocne, ale uczciwe w stosunku do bohaterki, wydaje się nie chować pod brutalnością zgnilizny myślowej; kreatywne w rozwiązaniach.
„Streetwalkin’” – nocna opowieść o alfonsach i prostytutkach, wyjątkowa, bo w ejtisowej plastycznej oprawie, zamiast, jak przywykliśmy w tego typu filmach, w dekoracjach z lat 70.; z elementami slashera i wspaniałą Melissą Leo z burzą loków .
Trouble in Mind, reż. Alan Rudolph
Prawie każdy film Alana Rudolpha, który widziałam, mógłby trafić na którąś z moich list „ulubionych”. Ale cieszę się, że padło akurat na ten. „Trouble in Mind” to 100% Rudolpha w Rudolphie.
Historia zaczyna się w momencie, w którym facet w czarnym płaszczu i kapeluszu (Kris Kristofferson) wychodzi z więzienia. Pierwsze kroki na wolności kieruje do smętnej kawiarni prowadzonej przez swoją byłą kochankę (Geneviève Bujold). Do tego miejsca trafia również para loserów – piękna blondynka z dzieckiem na ręku (Lori Singer) i jej cwaniacki towarzysz (Keith Carradine). Losy tej czwórki zespalają się. Będzie miłość, gangsterka i przeciągłe spojrzenia, wszystko w powolnej atmosferze sennej fantazji.
To film, który jest bardziej przeżyciem niż historią, jakby ruchomym obrazem Edwarda Hoppera z podkładem muzycznym Marianne Faithfull. To dla Rudolpha typowe, jego filmy przeważnie mają niezwykłą atmosferę i muzykę (w przypadku „Trouble in Mind” najpierw powstała muzyka, potem film), są ostentacyjnie altmanowskie, zanurzone w kinie. U nas kompletnie przeoczone, ale może to i dobrze – dzięki temu nie trzeba się nimi dzielić.
Gładkie słówka, reż. Joyce Chopra
Film nakręcony na podstawie ikonicznego, nasyconego sensami opowiadania Carol Joyce Oates pt. „Where Are You Going, Where Have You Been”. Z pozoru zwyczajna, choć też imponująco spostrzegawcza opowieść o rozmarzonej nastolatce cierpiącej na burzę hormonów, z czasem mutuje w coś większego – symboliczną, nieco oniryczną i pojemną interpretacyjnie historię o utracie niewinności. Pozostawia w dziwnym zamyśleniu.
Gang Tuff, reż. Fritz Kiersch
Muszę się przyznać, że akurat ten film trochę już ze mnie wyparował. Oglądałam go parę lat temu. Pamiętam obrazy, odczucia, napięcie, wybrane sceny. Nie na tyle, by o nich napisać coś więcej, ale wystarczająco, by wciąż być przekonaną o ich fajności. To film, który doskonale odbija naturę ejtisów – kostiumami, muzyką, luzem, młodzieńczą energią. Wystarczy spojrzeć na fotki promocyjne.
Niesamowity jeździec, reż. Clint Eastwood
No jasne, że w moim roku urodzenia musiał powstać western Eastwooda z Eastwoodem.
Ciało i krew, reż. Paul Verhoeven
Paul Verhoeven to z wielu powodów jeden z moich ulubionych reżyserów. Bezpośredni, dosadny i poza dyktaturą poprawności politycznej (nie mylić z prostactwem i tanią prowokacją), nieustraszony w opowiadaniu o seksualności (nie mylić z bezmyślnym obnażaniem biustów), wreszcie energetyczny i dowcipny – od lat jak nikt inny łączy kino atrakcji z głębszą myślą, wysokie z niskim.
Jennifer Jason Leigh to natomiast jedna z moich ulubionych aktorek. Dziewczyna ekstremalna, wspaniała wiedźma współczesnego kina, która nosi w sobie zarówno anioła, jak i diabła.
„Ciało i krew” jest osadzoną w średniowieczu epicką historią, która nieprzygotowanego widza może zaskoczyć, odrzucić dosadnością i swobodą w ukazywaniu seksu i przemocy. Film jest jednak do tego stopnia świadomy, podszyty humorem i przewrotny, że łatwo załapać – Verhoeven nie jest ani szarlatanem, ani wichrzycielem, ale mistrzem kina.
Striptizerki, reż. Jerome Gary
Dokument o profesjonalnych striptizerkach, które wyruszają do Las Vegas, by wziąć udział w konkursie striptizu artystycznego. Zostawiłam na koniec, bo to chyba najładniejsze świadectwo ejtisowej epoki, jakie widziałam. Korowód rekwizytów i fryzur, muzyka i atmosfera, neony i marzenia. Z jednej strony bezwstydność i prężące się ciało, z drugiej melancholia. Działa na mnie samotność dziewczyn, które na scenie próbują zarobić, związać koniec z końcem. Gdy tańczą, piękne i nagie, czują się wolne, odzyskują kontrolę i autonomię. Nieważne, czy robią to w przydrożnym lokalu przed podchmielonymi kowbojami czy na wielkiej scenie. W świetle reflektorów i w ogniu spojrzeń są królowymi życia.
Wszystkiego najlepszego! Oby więcej ulubionych!
O, dziękuję pięknie!
Przepraszam, dopiero teraz zauważyłam Twój komentarz (przyzwyczaiłam się, że nie mam ich prawie wcale ;) ).
Pozdrawiam ciepło.