Ile to razy przekonujemy się, że filmy, do których przylgnęła nieciekawa opinia, najlepiej sprawdzać samodzielnie. To w tych szczelinach – obszarach niedocenionych i pogrzebanych – kryją się najsłodsze niespodzianki. Jakiś czas temu miałam tak z „Dr T. i kobiety” Roberta Altmana (2000), dziełem przedpremierowo odrzuconym przez krytyków na festiwalu w Wenecji i wciąż chyba niezrehabilitowanym (skandaliczna średnia na IMDB: 4,6), domyślnie więc nieudanym. No nie wiem.
Film jest przewrotny i bardzo altmanowski – z dużą swobodą bawi się stereotypami, by rozprawiać o rzekomych powinnościach płci. Spójrzmy na głównego bohatera. To wzięty ginekolog z Teksasu (Richard Gere), który nie tylko lubi otaczać się kobietami (Helen Hunt, Liv Tyler, Laura Dern, Farrah Fawcett, Tara Reid, Kate Hudson i inne), ale uważa się też za znawcę ich dusz. Nie jest przy tym dominującym samcem z nadwyżką testosteronu, ale ciepłym facetem, który stara się wypełnić przypisane mu role: męża, ojca, lekarza o takiej, a nie innej specjalizacji. To postępowa postawa, zwłaszcza na tle konserwatywnych bogaczy z Dallas, którzy z większą czułością traktują ukochane strzelby do polowań niż własne żony.
Linia oddzielająca męskość łagodną (pożądaną) od męskości siermiężnej wydaje się więc dość gruba, ale Altman nie lubi łatwych podziałów. Jego bohater, choć zwykł radzić kumplom, jak powinni rozmawiać z żonami, w gruncie rzeczy sam swojej żony nie rozumie. Podobnie zresztą, jak innych kobiet, które wypełniają mu życie: córek i pacjentek, kochanki czy sekretarki. Niesprawiedliwie byłoby jednak posądzić go o hipokryzję; problemem jest tu raczej nieumiejętność przekroczenia samego siebie.
Altman przez zagubionego bohatera opowiada o tym, co znajome – o niemożności ucieczki z klatki przyzwyczajeń i schematów myślowych, w której zamykają nas społeczne oczekiwania i reguły patriarchatu. Możemy więc uważać się za otwartych i nowoczesnych, ale w jakimś stopniu zawsze będziemy ograniczeni wdrukowanymi w nas kliszami: krzywdzącymi osądami, lękami przed wyłamaniem się ze zmurszałej tradycji, potrzebą wyretuszowanego romantyzmu, marzeniami o bezpiecznej „normalności”. Bohater Altmana docenia kobiety, ale postrzega je przez szkiełko kulturowych stereotypów, przez co ponosi klęskę i staje się ich ofiarą. Dzieje się to w sposób widowiskowy, typowy dla reżysera – za pomocą tornada.
Oto Amerykański Ginekolog, zdezorientowany i przytłoczony narastającym wokół niego chaosem, zostaje porwany przez wichurę i wypluty gdzieś na meksykańskim pustkowiu. Toto, I've got a feeling we're not in Dallas anymore, mógłby powiedzieć, otrzepując się z piachu i poprawiając szpakowate włosy. Mógłby, ale nie ma czasu, bo pędzi odebrać poród. Kluczowe pytanie brzmi: chłopca czy dziewczynkę?