Czerwone niebo, czyli ostatnie takie lato

 

Czerwone niebo zostało pomyślane jako druga część trylogii luźno spojonej tematem żywiołów. W swoim poprzednim filmie, Undine (2020), Petzold opowiedział uwspółcześnioną („miejską”) wersję baśni o nimfie wodnej, która rzuca śmiertelną klątwę na kochanka, nurka przemysłowego. W najnowszym – inspirowanym Antonem Czechowem i Erikiem Rohmerem, ale też, nie do końca wprost, kinem gatunkowym – rozniecił pożar; ogień wdziera się w wakacyjną sielankę, zwiastuje koniec niewinności.

Petz​old od zawsze układał swoje filmy w cykle. Nie dziwi więc, że znowu porządkuje je w szeregu, tworzy kolejną zamkniętą całość. Temat nowej trylogii – żywioły natury – również potwierdza jego autorską konsekwencję. Choć reżyser mówił w wywiadach, że koncepcja Czerwonego nieba, jako opowieści o „ostatnich takich wakacjach”, przyszła do niego dopiero w izolacji – gdy, ogarnięty covidową gorączką, zatęsknił za latem, dotykiem, wolnością – owa tęsknota jest w jego filmach obecna permanentnie. W znacznej mierze rozgrywają się one na zewnątrz, wiosną lub latem, bohaterowie mnóstwo czasu spędzają w ruchu, jeżdżą rowerami, włóczą się po mieście, parku czy plaży, wiatr plącze im włosy, drzewom wygina gałęzie, niebo się chmurzy, jakby miało zaraz lunąć. Kino Petzolda jest zwykle wyciszone, niemal chłodne, ale natura żyje w nim intensywnie, nawet ta w miejskiej przestrzeni – żyje i zachęca do wyjścia na zewnątrz, zachłyśnięcia się powietrzem.

Akcja Czerwonego nieba umiejscowiona jest nad Bałtykiem – w leśnym domku położonym niedaleko plaży. Do głuszy ściąga para przyjaciół, obaj to młodzi artyści. Leon pisze swoją drugą powieść, Felix przygotowuje fotograficzne portfolio. Choć planowali spędzić wakacje tylko we dwóch i na twórczej pracy (pytanie o to, czym właściwie jest praca, przeplata się przez tę opowieść), na miejscu zastają kogoś jeszcze – Nadię, tajemniczą dziewczynę, która za dnia sprzedaje lody, nocą głośno uprawia seks. Nadia swoją niezapowiedzianą obecnością zaburza rutynę chłopaków. Bohaterowie reagują na nieznajomą na różne sposoby – Felix jest serdeczny, Leon rozdrażniony – ale zafascynowani są nią obaj. Petzold konstruuje w ten sposób coś w rodzaju przyjacielsko-miłosnego trójkąta (który szybko rozrasta się w czworokąt) i wyprowadza z niego farsę – Czerwone niebo to pierwsza komedia w jego dorobku, finalnie jednak skłaniająca się ku dramatowi.  

Czytaj też:   "Saint Maud" Rose Glass, czyli grzeszna służebnica

Nadię zagrała Paula Beer, po Ninie Hoss, druga ulubiona aktorka reżysera. Jak w jego wcześniejszym Tranzycie z 2018 roku (i jak Hoss w Yelli [2007], Jerichow [2008] czy Feniksie [2014]), jej postać nosi czerwone ubrania. Czerwień to ostrzeżenie – może oznaczać miłość, namiętność, ale też niebezpieczeństwo (ogień?), dla kobiet w czerwieni mężczyźni tracą głowę. Petzold korzysta z tej uniwersalnej symboliki, ale uzupełnia ją o niuans, przepisuje. Nadia nie jest u niego jedynie fantazmatem, biernym obiektem westchnień i katalizatorem dla męskich emocji. Nie jest też szaloną dziewczyną, która pomaga bohaterowi otworzyć się na życie. To bohaterka, która fascynuje, zawstydza zarówno swoim urokiem, witalnością, jak i działaniem – jest naturalna, śmiała, pracowita, pragmatyczna, wolna.

Skrajnie inny od niej jest Felix. Odstaje zresztą od całej grupy. To mężczyzna wyjątkowo spięty, który narzuca sobie pozę – artysty, kontestatora, ważniaka. Jest protekcjonalny, pełen uprzedzeń, przewrażliwiony na swoim punkcie i przejęty wyłącznie sobą, odrętwiały społecznie. Poza to jego więzienie (on sam widzi w niej chyba coś na kształt pancerza), blokuje wrażliwość, empatię, zawęża perspektywę – sabotuje wszystkie cechy niezbędne do napisania dobrej powieści (i skorzystania z wakacji u boku dziewczyny, która mu się podoba). Nic dziwnego, że Felix zaprawia się w prokrastynacji, a gdy już coś pisze, jest nieudolny i pretensjonalny.

Muszę przyznać, że to jeden z bardziej irytujących bohaterów, jakich widziałam ostatnio w kinie. Reżyser zresztą nie ma dla niego zbyt wiele litości – czyni go żałosnym człowieczkiem, wystawia na pośmiewisko – ale jednocześnie z nim empatyzuje (możemy się domyślić, że zawarł w Feliksie wstydliwą cząstkę siebie, twórcy). Spod skorupy zarozumialca przebija uczucie. Brak pewności – ostatecznie kruchość i strach – budzą zrozumienie, tak w Nadii, jak i wśród widowni.

Czytaj też:   "Pięć diabłów" Léi Mysius, czyli pożar na Święta

Tymczasem nadciąga pożar.

Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach zina finalgirls.pl stworzonego we współpracy z 23. mBank Nowe Horyzonty 


About the author

dorotka-admin

View all posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *