Gloria wychodzi na parkiet i tańczy. Tym razem trochę niechętnie, bez nastroju, w jej życiu znowu coś poszło nie tak. Z początku ciało nie chce współpracować – ruchy są ciężkie, jakby forsowane, wyraz twarzy zdradza rozproszoną uwagę i zmęczenie. Ale Gloria się nie poddaje. Przystaje na chwilę, bierze głęboki oddech, odzyskuje kontrolę. Teraz zacznie od początku, lepiej. Złapie rytm i da się ponieść muzyce. Bo przecież z czego składa się życie, jak nie z kolejnych powrotów na parkiet?
Lubię obie „Glorie” Sebastiana Lelio. Zwłaszcza ta druga, amerykańska, miło mnie zaskoczyła. Mimo gwiazdorskiej aury i wdrukowanego optymizmu, okazała się nierozmiękczona i dojrzała. To klasyczna opowieść o singielce w średnim wieku (zielona sukienka z finału przypomina sukienkę z filmu Scorsese „Alicja już tu nie mieszka”), ale ma swoje zaskoczenia. Nie infantylizuje bohaterki, nie łypie nią protekcjonalnie, ani nie przypisuje histerii starzejącej się wariatki. Owszem, pozwala jej płakać, wzruszać się i wściekać, ale dowodzi również, że to emocje zdrowe i świadome. Oczyszczające.
Ale Lelio mówi o czymś jeszcze. O rodzinie – zarówno jako o źródle wsparcia, jak i opresji, klątwie. Dla odmiany opresyjni nie są tu rodzice, ale ich dorosłe dzieci – często roszczeniowe, niepoukładane, aroganckie (rozwrzeszczany głos zza ściany to apogeum frustracji młodych). W założeniach przypomina to znakomity gruziński film z Netflixa, „Moją szczęśliwą rodzinę” Nany Ekvtimishvili i Simona Großa. Oba faworyzują dojrzałość i upominają się o jej prawo do wolności. Wolności, w której energiczny taniec w rytm dyskotekowego hitu nie jest w przypadku kobiety dojrzałej wybrykiem, nieszczęsnym dziwactwem. Parkiet jest dla wszystkich. Co więcej – im jesteśmy starsi, tym bardziej nam się należy.
Zdjęcie: JAIMIE TRUEBLOOD