Trzeba mi przyznać, że tempo mam zabójcze. Za oknem już da się dojrzeć pierwsze objawy wczesnej wiosny, ja natomiast zabieram się za podsumowanie zeszłego roku. Zaznaczam jednak, że to mój debiut w dziedzinie podsumowań. Bądźcie więc dla mnie łaskawi.
Zeszły rok zaczęłam od westernów. Wróć. Wcale nie zaczęłam! W styczniu byłam już tak westernowo rozpędzona, że co noc śniłam o rewolwerach i strzałach o zmierzchu. Kiedy śnieg topniał, ja topniałam przy Peckinpahu, gdy temperatura wzrastała, moje serce rosło przy Corbuccim, gdy świat na nowo budził się do życia, ja zaliczałam natchnione wzloty przy westernowej klasyce. Bywa, że ktoś ze znajomych czytelników tego bloga pyta: „co ty właściwie widzisz w tych westernach”? Kiedy odpowiadam: „życie”, nikt mi nie wierzy. Tytułów do nadrobienia pozostało na szczęście jeszcze sporo, a rok bez westernowych maratonów to rok stracony. Wkrótce więc wracam na Dziki Zachód. Wtedy mnie nie szukajcie ;)
Oczywiście, że w tym roku obejrzałam więcej filmów „starych” niż nowych. Zaczęłam odkrywać dla siebie horror, grzmociłam jak głupia kolejne tytuły z lat 80-tych, jarałam się wiecznie żywymi nieboszczykami, jak Marlon Brando czy Gregory Peck. Mimo to czasem wychylałam się z tego filmowego cmentarzyska, by sprawdzić, co tam słychać w kinie na miarę XXI wieku. Nie zdołałam zobaczyć wszystkiego. Nie widziałam ani „Wielkiego piękna”, ani „Idy” i paru innych, ponoć „ważnych” i „gorących” tytułów. Co natomiast widziałam i bardzo mi się podobało?
Palmę pierwszeństwa przyznaję „Co jest grane, Davis?” Coenów. W trakcie seansu nie potrafiłam oprzeć się pokusie, by nie przeglądać się w tym filmie jak w zwierciadle. Nie w całości, ale po części dostrzegam w wymęczonym spojrzeniu zmaltretowanego Davisa siebie, taką małą, czasem beznadziejnie nieporadną, czasem życiowo głupią. Co gorsza, w przeciwieństwie do głównego bohatera nie posiadam żadnego talentu, co czasem mnie trochę dołuje. Na szczęście mam kota. Właśnie! Świetna kocia rola, a poza tym rewelacyjna muzyka i masa niewygodnej goryczy, choć zaprawionej humorem, to jednak odbijającej się wstydliwą czkawką. Przy okazji kotów, muszę wspomnieć o „Dziewczynce z kotem” – jakże przyjemnej, słodko-gorzkiej historii, która uruchamia wspomnienia i leciutko, ale naprawdę leciuteńko, kłuje w serce.
Pozostając w temacie melancholii, uznanie należy się „Nebrasce”. Do kina Alexandra Payne’a mam słabość już od dawna. Nic dziwnego, że również ta – cicha, spokojna i niespieszna historia – chwyciła mnie za serce. Payne, Ty cwaniaczku! Dobrze wiesz, jak mnie poderwać! „Nebraska” jest zrobiona z szacunkiem dla kina w starym, amerykańskim stylu i dla wrażliwców, którzy lubią oglądać na ekranie siebie, swoich dziadków, ojców i sąsiadki. Tęsknota miesza się tu z uczuciem żalu, a komiczny ton z wdzięcznym sentymentalizmem. Zaglądając w oczy Bruce’a Derna, zapijaczonego niegodziwca, a zarazem starszego człowieka, który widzi już koniec swojej ścieżki, myślałam, że się rozlecę. Lubię to uczucie, podczas oglądania filmów.
Prawie rozleciałam się też na seansie „Homesmana”. Powiem więcej – taki film marzył mi się od dawna. Osadzony w westernowych klimatach, oryginalny i staroświecki jednocześnie, pięknie opowiedziany, cholernie ciekawy i wyposażony w rewelacyjną, kobiecą rolę. Niekoniecznie oczekiwałam filmu aż tak smutnego, momentami nawet szokującego, to jednak taki rodzaj smutku, w którym nieśmiało odbija się nie tyle nadzieja, co ten cieplejszy rodzaj zadumy. „The Homesman” to ekranizacja książki Glendona Swarthouta, autora „Rewolwerowca”, na podstawie którego powstał ostatni film z Johnem Waynem. Dodajmy – film warty uwagi i również emocjonalny.
Rozklekotana czułam się też na „Brudnym szmalu” (na podstawie prozy Dennisa Lehane) z jedną z najfajniejszych w karierze ról Toma Hardy’ego. Zdolne to i fajne chłopisko. Lubię go bardzo, bardzo, a kiedy dane mi jest go obejrzeć w towarzystwie cudnego psiaka, lubię go jeszcze bardziej. To film skromny, a jednocześnie potężny, wsparty srogim klimatem. To świetna historia, na swój sposób paraboliczna, pozostawiająca widza ze szczęką na podłodze.
Teraz czas na dwie bomby z Australii. Bam! Bam! Ręka, noga, mózg na ścianie. „The Rover” – postapkalipsa bez tych małych, postapokaliptycznych radości jak wymyślne gadżety i kostiumy, karły w skórach, laski w kolczugach, kolesie w pancerzach z opon. Czy uboższa z tego powodu? Absolutnie nie! Skąpany w przerażającym upale i kurzu, w smutku i beznadziei „The Rover” to film całkiem na serio. Wiarygodny i namacalny, a poza tym imponująco rasowy, zrealizowany bezbłędnie i co najważniejsze – mocno poruszający. Dwie świetne role: Guy Pearce i jego zmaltretowana twarz, w której odbija się cała ta historia i świat, z którym mamy tu do czynienia, znowu mi udowodnił, że nie na darmo oddałam mu swoje serce (a przynajmniej jego kawałeczek). A Pattinson? Daję gwarancję, że to Pattinson, jako jeszcze nie widzieliście.
Druga bomba to trochę dziwne, trochę niepozorne, skromne, a jednak na swój sposób cudownie brawurowe „Przeznaczenie”. Zaskakujący film science-fiction, z świetnie poprowadzoną narracją, spójny, ciekawy, a nawet można powiedzieć, że ekscytujący. Ta historia jest czymś w rodzaju pudełka z niespodziankami i różnorodnymi tematami, które wyławiamy z lekkim opóźnieniem, dopiero po chwili zastanowienia nad tym, co właśnie zobaczyliśmy na ekranie. Obraz dość szalony w założeniach, ostatecznie wiarygodny. Rewelacyjne aktorstwo i ani jednej minuty straconej.
I tu jest dobry moment na oscarowego samograja. Wielu recenzentów stawia „Grand Budapest Hotel” niżej niż dotychczasowe osiągnięcia Wesa Andersona, traktując go jako nieco zbyt wykalkulowaną, wystylizowaną, acz pustą w środku zabawę z kinem. Ja jednak chcę się w to bawić! Co ciekawe, nie tylko ujęły mnie te wszystkie ładne obrazki, humor, kolory, geometrie, pomysły, ale ten prześwietny język! Piękna, elegancka, zupełnie niedzisiejsza narracja, która brzmiała mi w uszach jak spadające perełki (głupie porównanie, ale od seansu chodziło mi po głowie). Nie czytałam do tej pory żadnej książki Stefana Zweiga, ale na pewno nie zawaham się tego zrobić.
Czas na króla potworów, czyli wiadomo kogo. Na „Godzillę” zabrałam do kina mojego tatę. Warto zaznaczyć, że mój tata przestał rejestrować nowości filmowe gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych. Wyjątek tu chyba stanowią jedynie „Tygrysy Europy”, ale to serial, więc nie wiem, czy sprawiedliwie go tu wspominać. Ostatni raz coś widowiskowego tata widział w kinie z moim bratem. Był to „Władca Pierścieni: Dwie Wieże”, a o ile mój brat nie kłamie, tata przespał pół filmu. Tymczasem „Godzilla” mu się podobała (choć trochę się ze mnie nabijał, kiedy zdradziłam mu, na co idziemy). Reakcja mojego taty jest trafną recenzją całego tego widowiska. Tata prócz tego, że był naprawdę zaskoczony tym, jakie robią imponujące potwory we współczesnym Hollywood, po prostu zaangażował się w całą tę historię. Imponujący potwór nie wzruszyłby go wcale, gdyby nie pojawił się na tle zmyślnie skonstruowanej otoczki – staroświeckiej, melancholijnej, czasem nawet antywidowiskowej, a przez to trafiającej w gusta takich niedzisiejszych dziewczyn jak ja oraz ich ojców, którzy co święta oglądają „Potop”, a w niedzielę klasyczne westerny.
„Strażnicy Galaktyki” nie podobali mi się tak bardzo jak „Godzilla”. Doceniam cudownie oldschoolowy klimarcior i pozytywną energię bijącą z każdej sceny, ale stawiam „tylko” czwórkę z plusem. Ocenę obniżam za to, że musiałam się nieco skrzywiać na kilku topornych i bardziej wymuszonych gagach, no i trochę przysypiałam, kiedy zaczynała się dziać jakaś akcja. Wyróżniam za to „Na skraju jutra”. Film ten sprawił mi naprawdę wiele radości. Po pierwsze: nareszcie pokazał mi podstarzałego Toma Cruise’a – aktora którego uwielbiam za jego dawne występy – od dowcipnej, bezpretensjonalnej strony. Po drugie: okazał się miłą odmianą po „Niepamięci”, która jakiś czas wcześniej znokautowała mnie swoją nudą i bełkotem. Po trzecie: ten film ma jaja! Jakże mógłby mi się nie spodobać film, który ma jaja?
„Duże złe wilki” – cholera jasna. Przyznam, że jęknęłam podczas oglądania raz czy drugi. Był moment, w którym miałam ochotę zasłonić oczy, ale dałam radę. Historia przewrotna, przejmująca, wciągająca, odważna, dziwacznie dowcipna, pomysłowa, straszna, a nawet przerażająca, ciężka, a zaskakująco lekko opowiedziana, pełna sprzeczności, uderzająca po głowie, po bebechach, mocna, dająca do myślenia, trzymająca w napięciu… coś jeszcze dodać? Wystarczy?
Dużo można by namnożyć epitetów, charakteryzując również „Turystę”. Lubię takie filmy za niewiarygodną wnikliwość obserwacji. Lubię widzieć siebie w kinie. Lubię się nad sobą i innymi zastanawiać. Lubię myśleć: „faktycznie! Tacy są ludzie! Właśnie tak się zachowują! Jakie to cholernie prawdziwe!” – takie oto myśli towarzyszą seansowi „Turysty”. Fajne w tym filmie jest to, że powagę, a nawet dramatyzm sytuacji, małą, cichą, rodzinną tragedyjkę (bo przecież tak naprawdę nic się nie stało), bezgłośny rozpad więzi, solidarności i uczucia, reżyser zakropił dobrym, chociaż niepozornym humorem.
Zmierzając ku końcowi, chciałabym jeszcze rozdać kilka wyróżnień. „Frankowi” za kupę śmiechu wymieszanego z mądrą, choć smutnawą refleksją. „Zaginionej dziewczynie” za wciągającą i dobrze poprowadzoną historię oraz kilka miodnych i przyjemnych dla oczu rozochoconego kinomana chwytów. „Gościowi” za rewelacyjną, świeżą zabawę, dreszcz ekscytacji, szeroki uśmiech i rozszerzone źrenice, świetną końcówkę i muzę, którą ostatnio słuchałam, pijąc sobie piwo i bardzo dobrze mi się tego słuchało. „Wolnemu strzelcowi” za emocjonujący seans, który mnie wciągał i wciągał, by jednocześnie odrzucać i niepokoić. „Sils Maria” za rewelacyjną Kristen Stewart i niegłupie dialogi, które chętnie bym sama z kimś poprowadziła. „Glorii” za ostatnią scenę i wspaniały taniec przy obciachowym Umberto Tozzim, który od czasu do czasu sama uprawiam, kiedy mam kiepski humor. „Czarnemu węglowi, kruchemu lodowi” za nieziemską atmosferę, piękne kadry i krwistą opowieść. „Grze o tron” za to, że wreszcie ją odkryłam i za wszystko, co za tym idzie włącznie z głęboką tęsknotą. „Żonie idealnej”, że mimo metamorfozy, wciąż mam ochotę na nią patrzeć. „Olive Kitteridge” za parę osobistych wspomnień i świetnego jak zawsze Billa Murraya. No i wreszcie „Detektywowi” za to, że jest taki zajebisty. Więcej grzechów nie pamiętam. Szkoda, że nie mogłam wrzucić na listę „Boyhooda”, ale niestety nie spełnił moich rozbujanych fantazji o filmie idealnym.
W tym roku kończę trzydzieści lat. Liczę więc na dużo filmów, które podpowiedzą mi, jak mam teraz żyć.
Debiut w podsumowaniach jak najbardziej udany i ILE DOSKONAŁYCH filmów obejrzałaś! :D Zakochałam się we "Franku" – jakie to było dobre, hipsterskie i melancholijne kino! "Brudny Szmal" w wersji książkowej i filmowej – miodzio! Tom Hardy wymiótł – nie wiem, jakim cudem ten facent jest takim kameleonem. Tak samo "Zaginiona Dziewczyna" – książka mega, film mega i moim zdaniem życiowa rola Bena Afflecka, bo on jest Nickiem. "Godzilla" zawiodła mnie jak dawno… I nie chodzi o kameralność tego filmu, ale cały ten wątek poboczny nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Niemniej Godzilla mega mega i bardzo japońska <3 "Nebraska" <3 Nic dodać, nic ująć. Ten film był po prostu doskonały. A co do Wesa Andersona, to jestem wielką fanką i uważam, że "The Grand Budapest Hotel" jest jednym jego najdoskonalszych i najlepszych filmów :D No i muszę Coenów nadrobić!
Dobrze, że wróciłaś :*
Dzięki! Nadrób Coenów koniecznie. To kolejny, taki niepozorny film, który w gruncie rzeczy jest wypełniony na full treścią. Nie zawahaj się obejrzeć "The Homesmana" – nie wiem, jaki masz stosunek do westernów, ale mam przeczucie, że ten Ci się akurat spodoba. To zupełnie inny film, niż może się wydawać :)
Jeśli chodzi o ekranizacje, postaram się w tym roku – choć nie mam pojęcia, czy mi wyjdzie – podrążyć w tym temacie. Ja mam hopla na punkcie kupowania książek zaraz po tym, jak obejrzę jakiś film i dowiaduję się, że powstał na podstawie jakiejś książki. Chodzi mi tu jednak o takie mniej oczywiste tytuły – choćby prozę Larry'ego McMurtry'ego, u nas w Polsce kiepsko znanego albo książki Richarda Russo, na podstawie których powstały dwa późne filmy z Paulem Newmanem (jeden to w zasadzie miniserial i to ostatni występ Newmana na ekranie). I inne takie. Plan jest ambitny. Powoli się reaktywuję zarówno tu, jak i na Experymencie, więc może się uda. Trzymaj kciuki! :)
Ooo tak, uwielbiam czytać jak ktoś docenia filmy, które również mnie ujęły swoim niepowtarzalnym klimatem i tym czymś. Tutaj mam szczególnie na myśli "Co jest grane Davis", świetne te ich dialogi, no i jaka muzyka, o kotecku nie wspominając. :)
Ja o filmach pisać nie potrafię, a po przeczytaniu Twojego wpisu "Recenzuję, więc jestem" wiem już na pewno, że niepisanie, to dobra decyzja. Ale miło jest przeczytać recenzję/opis (jak zwał tak zwał) filmu, który tak samo byśmy opisali, gdybyśmy umieli ;)
Dzięki i pozdrawiam.
Dziękuję za sympatyczny komentarz!
Bardzo mi miło, że istnieją internauci, do których docierają moje teksty :) I super, że dają o sobie znać.
Nie wszyscy powinni pisać. To prawda. Czasem się zastanawiam, czy ja sama powinnam pisać ;) Warto jednak próbować, bo pisanie daje dużo satysfakcji i frajdy. Byleby to robić z pokorą i patrzeć na to swoje pisanie w miarę obiektywnie. Wtedy człowiek się stara, by się poprawić, pisać lepsze, madrzejsze teksty. Jest bardziej rzetelny, uważny, staranny. A to słuszna droga. Przynajmniej ja tak to widzę!
Pozdrawiam serdecznie :)
Takie podsumowanie, to nawet z takim opóźnieniem można wybaczyć :)
Dziękuję! Bardzo mi miło :)
Serdecznie pozdrawiam.