Ptak Dobrego Boga, James McBride, wyd. Czarne, 2016.
Wielu z nas o Johnie Brownie wie tyle, co, przy okazji Norwida, opowiedziano mu na lekcjach polskiego. Ci, co byli wtedy na wagarach, mogą zajrzeć do Wikipedii. Z niej dowiedzą się, że był to wielki idealista i "nieprzejednany przeciwnik niewolnictwa", że mimo lichych szans na powodzenie próbował wywołać powstanie niewolników. Że tak namieszał w Harpers Ferry, aż skazano go na śmierć przez powieszenie. Nim zawisnął, "odrzucił wniosek swego adwokata o traktowanie go jako niepoczytalnego", bo przecież "wykonywał tylko wskazania Biblii". Śmierć miał doniosłą, bo w czasie jego egzekucji bito w dzwony, modlono się i śpiewano. Niby suche fakty, a jednak przebija się przez nie jakaś potężna moc. Nawet bez elementarnego przygotowania historycznego wyraźnie czuć, że mamy do czynienia z wielką opowieścią.
Wielka opowieść zasługuje na wielką książkę, a taką bez wątpienia jest "Ptak Dobrego Boga" Jamesa McBride'a. Ale uwaga! Nie uświadczymy podczas lektury patetycznego uderzenia historii, bo wielkość mierzy się tu w zupełnie innej walucie – zaskakującej i odważnej zarazem – w komediowej, przezabawnej, mknącej na łeb i szyję przygodzie. Książka streszcza ostatnie wyczyny Browna, ale z dość osobliwej perspektywy – narratorem jest tu bowiem murzyński chłopiec, skądinąd przez Browna porwany, który w przebraniu dziewczynki i z ciągłą chrapką na ucieczkę, towarzyszy mu w czasie tych wszystkich arcyważnych dla historii wydarzeń. Chłopiec jest niewydarzony – kaleczy język, pije, kłamie, kombinuje i… wzbudza całą naszą sympatię. Podobnie jak "Starzec" (czyli Brown) jawiący się tu jako samozwańczy prorok, totalnie niezorganizowany, szalony wręcz i opętany, a jednak pełen dobroci, a w ostatecznym rozrachunku – zwycięski. Czyta się to z wypiekami na twarzy, rechocząc i chwytając za głowę, podczas gdy z kart książki wyzierają już nie suche fakty, ale żywa opowieść. I tylko w jednym momencie robi się smutno i nieciekawie – gdy docieramy do ostatniej kropki. Gorąco polecam!
Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee, Chloe Hooper, wyd. Czarne, 2010.
"Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee" autorstwa Chloe Hooper to australijski reportaż napisany jak najlepszy thriller, wartko i krwiście. Rzecz rozgrywa się na skąpanej w słońcu wyspie, Palm Island, gdzie dochodzi do tajemniczego zdarzenia. Zatrzymany za zakłócanie porządku Aborygen, 40 minut od zamknięcia w celi, zostaje odnaleziony w niej martwy. Jedynym podejrzanym w sprawie tej śmierci okazuje się biały i ponoć lubiany przez lokalną społeczność, ponad dwumetrowy gliniarz.
Autorka rozwiązuje na naszych oczach zagadkę tamtych wydarzeń, akcję i napięcie podając w sposób bardzo plastyczny, niemal filmowy. Robi też coś więcej – odsłania pewien ciekawy, choć smutny i daleki od nas kawałek świata. Opowiada o społeczności Aborygenów, z jednej strony bardzo uduchowionej, mistycznej, z drugiej – wykluczonej, przegranej i borykającej się ze straszliwymi problemami: trudną historią, prześladowaniem, rasizmem i całym szeregiem najczarniejszych patologii.
Wysoki… zainteresował mnie głównie ze względu na Australię. Zwłaszcza, że niedługo przed lekturą książki obejrzałam jeden z najlepszych filmów roku 2016 – Goldstone Ivana Sena, aborygeński neo-noir i jednocześnie „duchową” kontynuację Mystery Road tegoż twórcy, ale – uwaga! – jeszcze lepszą od pierwowzoru. Goldstone to u nas film prawie niezauważony, a jeśli już, raczej niedoceniany. A szkoda, bo jest piękny. Na wskroś liryczny i po uszy zanurzony w Australii – jej słońcu, piachu, naturze i mitologii.
Książka Hooper jest inna niż film Sena, konkretna i przy ziemi, ale stanowi jego uzupełnienie, swoisty backstage. Opisuje ten sam fragment rzeczywistości, ale podając twarde fakty, przez co rozwija go i tłumaczy. Pomaga tym samym zrozumieć rdzenną, fascynującą Australię – jej codzienność, mentalność, historię, duchowość, wszystkie źródła napięć między Aborygenami a białymi oraz ich tragiczne konsekwencje. Wysokiego czyta się migiem i w napięciu, Goldstone to natomiast przepiękna i zapierająca dech w piersiach filmowo-australijska podróż.
Bracia Sisters, Patrick deWitt, wyd. Czarne 2013.
Często "Braci Sisters" zestawia się z prozą Cormaca McCarthy'ego. Niesłusznie. To taka trochę recenzencka nieporadność – opisywanie czegoś poprzez porównywanie do czegoś innego, co wydaje się podobne, a jest w miarę znane – u Cormaca Dziki Zachód, u deWitta Dziki Zachód, więc wrzucamy autorów do tego samego wora.
Szkoda, bo chybiony klucz interpretacyjny okaże się dla "Braci Sisters" krzywdzący. To przecież inne pisanie – bez epickiego rozmachu i śmiertelnej powagi. Tutaj western to ledwie dekoracja, choć – co trzeba zaznaczyć – bardzo trafna dla powieści szytej komiksowymi konturami, absurdem, poczuciem humoru i regułami krótkiej formy (książka składa się z krótkich rozdzialików, jakby małych opowiadań). I w żaden sposób nie jest to wada lub nieudana próba doścignięcia "mistrza Cormaca".
DeWitt zamiast w western wchodzić po uszy, przekornie sobie z nim pogrywa. Tytułowi bracia (jakby dwie strony medalu) to płatni zabójcy, z tym że jeden z nich (Charlie) przemoc uwielbia, a drugi (Eli) przemocą się brzydzi. Jest wielki jak dąb, wzbudza postrach, a jednocześnie marzy o spokojnym, romantycznym życiu, sypie jak z rękawa poetycko-noirową frazą ("a kurwy, jak koty, krążyły za naszymi plecami"), okazuje dobroć słabszym. Nie pasuje ani do konwencji książki, ani jej szorstkiego świata. Z jednej strony m.in. na tym zabiegu opiera się komizm powieści, z drugiej – to właśnie on czyni ją głębszą niż westernowa czarna komedia. Kieruje krwawą misję braci w rejony przejmującej ballady o niedopasowaniu, tzw. "męstwie", jego braku lub bezzasadności, a także o absurdalnej brutalności Dzikiego Zachodu.
Po przeczytaniu "Braci Sisters" dowiedziałam się, że właśnie powstaje ich filmowa adaptacja. Reżyserią zajmuje się zacny facet, Jacques Audiard, i będzie to jego pierwszy anglojęzyczny film. W głównej roli: John C. Reilly.
Michał Książek, Droga 816, Fundacja Sąsiedzi, 2015.
Michał Książek rozpoczyna swoją drogę w ten sposób:
Obfite plwociny bezdomnego na dworcu w Lublinie miały ten sam kolor co niebo. Jakby nieco go tu skapało.
Oryginalne, żywe, prawdziwe skojarzenie. Zaskakująco przy ziemi, ale też bardzo poetyckie – jak cała ta książka. „Droga 816” to intymny, skromny zapis podróży autora wzdłuż granicy polsko-białoruskiej i polsko-ukraińskiej, z północy na południe. Całość składa się z krótkich rozdzialików, miniaturek nie dłuższych niż kilka stron, w większości jednostronicowych albo jednoakapitowych.
Bardziej przypomina poezję niż prozę czy reportaż. Pisanie uważne, w zachwycie i w zadziwieniu światem, w zrozumieniu natury, a także z refleksją nad historią, człowiekiem, pograniczem kultur. Refleksją lakoniczną, ale zawsze trafną, bogatą w nieoczywiste konotacje, czasem gorzką. Bez egzaltacji, choć bywa, że trochę w chmurach. Nie za bardzo. To książka niedzisiejsza, nienowoczesna. Autor widzi, chłonie więcej i więcej też potrafi opisać. Słowem ożywia pejzaże, jednocześnie te słowa szanując. Nigdy ich nie nadużywa. To zresztą książka nie tylko o drodze, ale właśnie też – podobnie jak w „Jakucku” – o słowach, nazwach, o tym, jak zapisuje się w nich historia, pamięć, jak w nich odbija się świat. I o chodzeniu – o upartej potrzebie robienia kolejnych kroków, odsłaniania piechotą kolejnych miejsc, punktów na mapie, nawet, a raczej przede wszystkim, tych nieefektownych, zapomnianych, milczących świadków dawnych zdarzeń i obecności dawnych gospodarzy.