Co typowe dla Jane Campion, jej najnowszy film jest gęsty, niejednoznaczny i pełen aluzji – wymaga wyostrzenia uwagi. Reżyserka, która do tej pory koncentrowała się na portretowaniu losów kobiet, tym razem sięgnęła po tematykę dobitnie „męską” – jest rok 1925, na Amerykańskim Zachodzie „cywilizacja” wypiera „dzikość”. Dwaj zupełnie różni od siebie bracia (odpowiedniki samców alfa i beta) prowadzą świetnie prosperujące ranczo, do którego wprowadza się dyskretnie poślubiona przez jednego z nich wdowa. Obecność kobiety jak płachta na byka działa na obnoszącego się swoim męstwem szwagra. Ten jest chronicznie rozjuszony i bez skrupułów dręczy Rose, a ona – krucha, nieasertywna, osamotniona – stopniowo się rozpada. Sytuacja staje się krytyczna, gdy do gospodarstwa przyjeżdża na lato jej syn, wątły, na pierwszy rzut oka delikatny chłopak. A potem następuje zwrot akcji.
„Na pierwszy rzut oka” to kluczowy zwrot w odbiorze filmu Campion, domagającego się lektury wnikliwej, demaskującej pozory. Choćby męstwo Phila (Benedict Cumberbatch) – jest nie tylko ostentacyjne, ale też podejrzanie przeszarżowane. W jego szorstkim zachowaniu – ożywionej zachęcie do „polowania na wątrobę łosia”, kastrowaniu byków bez rękawiczek, tupaniu i brzęczeniu ostrogami, przezywaniu, gadulstwie i celebrowaniu własnego smrodu – jest coś naiwnego, jakaś przykryta realnym okrucieństwem dziecinada. Dość powiedzieć, że ten twardy kowboj nie ma oporów, by listownie „naskarżyć” mamie na swojego brata i, niczym mały chłopiec, boi się zostać przez niego opuszczony – do faktycznej tożsamości tego bohatera musimy się dopiero przedrzeć.
Za to Peter, syn Rose – wyszydzany przez Phila i niejako będący jego właściwym przeciwieństwem – nie skarży się na nic. Zwraca uwagę ambiwalencja chłopaka – z jednej strony czułość okazywana matce i artystyczna wrażliwość, z drugiej metodyczny chłód i ukręcanie łbów zwierzętom. Kodi Smit-McPee znakomicie wygrywa tajemniczość tej postaci, jakby wyjętej z noirowych thrillerów, na poły pozytywnej i niepokojącej, działającej po cichu i podstępnie. Za jego sprawą na zawieszone w powietrzu pytanie – kto tak naprawdę jest w tym układzie silny (i czym w ogóle jest siła) – otrzymujemy zaskakującą odpowiedź, przypieczętowaną niejednoznacznym moralnie finałem i podszytym gorzką ironią pocałunkiem.
Ranczo w filmie Campion jawi się niczym gotycka sceneria dla udręki Rose (Kirsten Dunst), kolejnej w filmografii Campion bohaterki na granicy obłędu. Przebywanie w jednym domu z okazującym jej jawną pogardę Philem powoduje chroniczny stres i poczucie zagrożenia. Kowboj jest źródłem terroru i toksycznym pierwiastkiem podtruwającym atmosferę, co obrazowo wyraża choroba alkoholowa bohaterki – coraz bledszej, spoconej, słabej. Jej mąż, George (Jesse Plemons), nie interweniuje, jest nieobecny i bierny, uwidaczniające się w nim burżuazyjne aspiracje nadwyrężają jego korzystny wizerunek. Ale w tej milczącej postawie wobec brata-ciemiężcy zdaje się być coś więcej – nie tylko brak odwagi, by się postawić, ale braterska pobłażliwość. George wie coś, czego my nie wiemy – zna Phila całe życie i ma świadomość, z czym ten się zmaga, co próbuje wyprzeć, zataić.
Nie wchodząc już dalej w psychologiczne labirynty tej historii i jej bogatą, nasączoną seksualnymi aluzjami symbolikę, warto nadmienić – wszystkim mężczyznom zdarza się tu zapłakać.
Rewelacyjnie przyjęte przez krytykę i dostępne na platformie streamingowego giganta „Psie pazury” są dobrym pretekstem, by wrócić do twórczości reżyserki. Jest ona artystką docenioną i nagradzaną, choć jej filmy nierzadko spotykały się z mieszanym odbiorem. Bez wyjątku zasługują jednak na ponowne rozpatrzenie. Sama niedawno obejrzałam „Święty dym” (1999) i „Tatuaż” (2003), by odkryć je jako dzieła wnikliwe i osobne, odważne w miksowaniu estetyk i przedstawianiu relacji płciowych (podnoszący problem przemocy wobec kobiet w postfeministycznej rzeczywistości „Tatuaż” wyprzedził swój czas i doczekał się rewizyjnych analiz). Przekonanie, że oscarowy „Fortepian” jest jej bezkonkurencyjnym osiągnieciem, a późniejszy etap kariery znaczyły mniej ciekawe, nierówne produkcje – to recenzencka klisza, myślowy schemat w odniesieniu do reżyserki, która w swojej twórczości konsekwentnie schematy rozbraja.