Gdyby urządzić plebiscyt na najbardziej pogardzany (pod)gatunek filmowy, slasher, niewydarzone dziecko horroru, miałby spore szanse na wygraną. Nieskomplikowany, żeby nie powiedzieć prostacki, zbrukany makabrą, częściej słaby niż udany i składany według jednego szablonu – na złą opinię w jakimś stopniu sobie zasłużył. W jakimś, ale nie całkowicie. Na tym śmietniku nietrudno o perły.
Słabość i uroda slasherów mają to samo źródło. Jest nim rytualność, konkretniej ludyczność rytuału. Slasher jest zabawą/grą/maskaradą prowadzoną wedle precyzyjnych reguł. Próg wejścia do gry nie jest wysoki. Twórcy muszą jedynie powtórzyć znaną konwencję i poddać ją modyfikacji. Mogą na przykład podmienić scenerię (ze szkoły na pustynię), motywacje mordercy (z zemsty na seksualną frustrację), temperament final girl (z dziewicy na królową survivalu) – każdy stały element układanki otwiera możliwość przesunięć, mniej lub bardziej trafionych aktów ironii, pastiszu, trawestacji, wyobraźni. Odbiorca również dostaje proste rozkazy: rozpoznać konwencję, wyłapać różnice, zinterpretować. W tym sęk, że nie każdy chce lub potrafi bawić się w ten sposób. Kino gatunkowe, zwłaszcza silnie zrytualizowane, łatwo ulega odbiorczym stereotypom. Te natomiast pochłaniają bez żalu subtelności; różnice, które robią różnicę. Nawet udane slashery, jak „Zabawa w pochowanego”, rzadziej przyjmowane są z należną im uwagą, częściej z wyższością obrażonego intelektualisty.
Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett nakręcili slasher, w którym spektakl rozgrywa się na dwóch poziomach. Z jednej strony jest nim radosne ogranie konwencji, z drugiej tematyczna rama filmu: rytualna, niby niewinna zabawa w chowanego, do której rodzina potentatów rynku gier zaprasza nową wśród swoich, świeżo upieczoną żonę jednego z synów. Gra jest rodzajem inicjacji, ale też podstępem; nie wszystkie jej reguły zostają wyłożone na stół. Grace (Samara Weaving) chowa się w zakamarkach skąpanej w eleganckich brązach rezydencji, jej mieszkańcy próbują ją znaleźć. Owszem, to ekscentryczna atrakcja jak na wesele, ale czy niebezpieczna? Byle przetrwać do rana. Dziewczyna przyjmuje wyzwanie uprzejmie, choć z rezerwą. Robi miny, szczerzy zęby, to żart, prawda? Nie wie, że za chwilę stanie się zwierzyną, uciekającą łanią. Ot, niespodzianka: ukrytą stawką w tej grze jest życie Panny Młodej <slash!>.
Slasher jest dzieckiem Halloween. Nic dziwnego, że uwielbia świętować, najchętniej w masce. Maska potęguje odrębność i tajemniczość zabawy. Nigdy nie wiadomo, co kryje się pod przebraniem: lęki z dzieciństwa, trauma czy śmiech szaleńca. Ten chwyt od czasów Johna Carpentera się nie zmienił. Rzecz często rozgrywa się podczas radosnych okoliczności: urodzin, letnich obozów, bali maturalnych, walentynek, sylwestrów; gdy młodzi ludzie obnoszą się luzem, głupotą i arogancją, słowem – brakiem dojrzałości. Im głębiej w gatunek, tym kwestie moralności – czym jest zło, czym dobro – rozszerzają się i mieszają, ale obecność maskarady pozostaje niezmienna. Slasher to czas krwawego karnawału – rzeczywistość „poza” zostaje wyłączona, liczy się gra jako realizacja zastępcza. W formę gry wpisano społeczny ład przeniesiony z życia, jasny podział ról.
Nie inaczej jest tutaj. Znajoma sytuacja społeczna budzi szczególny rodzaj odbiorczej energii – chęć wyjaśnienia podtekstu. Grace to dziewczyna znikąd, wychowanka rodzin zastępczych, która w atmosferze towarzyskiej niezręczności, nieufnych spojrzeń i uprzejmostek wchodzi w strukturę zamożnej rodziny. To ona namówiła Alexa na ślub; marzyła, by stać się częścią bezpiecznej wspólnoty. Ale teraz widać jak na dłoni, że do niej nie pasuje – do tej bandy dziwaków i socjopatów, ludzi zepsutych pieniędzmi. Ona, dowcipna i świetlista, choć nie kryształowa, Panna Młoda z papierosem. A oni? Harpie już się niecierpliwią, puszą i ostrzą pazury, patrzą na ręce, szukają słabości, zaciskają w dłoniach młotki, kusze, pistolety. Kto pierwszy ją wykończy? Żmijowata ciotka? Teść patriarcha? Podejrzanie troskliwa teściowa? A może hałaśliwe dzieciaki szwagierki? W slasherze jak w życiu.
Podteksty, więcej podtekstów. Zamożni, biedni, służba – zderzenie klas, jak się patrzy. „Zabawa w pochowanego” dołącza do szeregu kinowych hitów z kapitalistyczną awanturą w temacie: ostatnio „To my” Jordana Peele’a, „Parasite” Bonga Joon-ho, „Joker” Todda Phillipsa, „Ślicznotki” Lorene Scafarii, "Na noże" Riana Johnsona. Tam i tu znaki wyjęte z porządku ekonomii: tym razem to trupy gnijące pod rezydencją jako ofiary lifestyle’u zamożnych; obrządek na cześć diabła, któremu bogacze zaprzedali dusze; przekleństwo władzy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Staranna nadbudowa znaczeń pracuje na korzyść zabawy i odwrotnie, zabawa napędza znaczenia, horror żeni się z satyrą, wypowiadane zdania odsyłają gdzieś dalej. „Pieprzeni bogaci ludzie!” – wrzeszczy poturbowana Grace. W jej okrzyku jest humor, groza i prawda.
No właśnie, Grace. O niej można długo. Kamera ją kocha, po białej sukni przesuwa się niczym reflektor. Dziewczyna zjednuje sympatię. Swojska i harda. Zadziorna w towarzystwie, melancholijna w samotności. Wierna swoim wartościom (na początku filmu, powtarzając przed lustrem tekst przysięgi ślubnej, tak naprawdę składa ją sobie), nie daje się zepchnąć w rolę struchlałej ofiary, za dużo wie o życiu. Na tle dziesiątek bliźniaczych final girls to indywidualistka. Jest tym, czym zwykle bywają slasherowi oprawcy – jednostką przeciw grupie. Przypomina w tym wyszkoloną w sztuce przetrwania Erin (Sharni Vinson) z „Następny jesteś ty”, podobnego w punkcie wyjścia horroru Adama Wingarda. Kto wie, może nie przez przypadek obie aktorki pochodzą z Australii? Historia gatunku podpowiada, że nie ma lepszego miejsca na lekcje survivalu. Dziewczyny zachwycają dziką determinacją, a Grace wygrywa ją jak przystało na horror – wrzaskiem. To krzyk nie tyle królowej krzyku, co wojowniczki; im mocniejszy, bardziej gardłowy i chropowaty, tym siły jakby więcej. A czego trzeba, jak nie siły, by zburzyć skostniały układ i rozniecić ogień?
O tak, niech płonie.