Parność lata schładzana błękitem, wiatrem i bryzą znad oceanu. Przez noc mknie połyskujące Ferrari, w którego gładkiej masce przeglądają się uliczne latarnie. Z głośników zawodzi Phil Collins. Tak prezentuje się miejska melancholia w wydaniu „Miami Vice” (1984-1990). Obejrzenie choćby odcinka grozi roznieceniem ejtisowej tęsknoty. Pierwsze sezony to najpierw audiowizualna przyjemność, dopiero potem fabuła.
Jednym z estetycznych założeń serii była rezygnacja z kolorów ziemi. Nie widać ich ani w scenografii, ani w kostiumach. Na cenzurowanym znalazła się również agresywna czerwień, za którą Michael Mann, pełniący rolę producenta, niespecjalnie przepadał. Stąd wypływa dominacja pasteli, różu i bieli (czerń pojawia się w ramach kontrastu). Przewodnie barwy dają się zauważyć wszędzie: na pierwszym planie, w tle, w niepozornych szczegółach. Mijani w pościgu piesi ciągną za sobą różowe walizki. Tubbs poprawia fiołkową skarpetkę. Ściany na posterunku jaskrawią się pogodnym seledynem. Słoneczna atmosfera odcina się od ponurych nastrojów styranych detektywów, którzy śmiertelnie poważnie traktują swoje obowiązki. Nonszalanckie marynarki i spodnie z wysokim stanem nie odzierają ich z profesjonalizmu (i patosu), wręcz przeciwnie.
Teledyskowa stylistyka „Miami Vice” uderza do głowy. Brawurowo zapowiada ją migocząca palmami i flamingami czołówka. W rytm dudniących syntezatorów Jana Hammera podskakują piersi w bikini. Na przestrzeni sezonów kompozycje czeskiego wirtuoza muzyki elektro uzupełnia playlista chwytliwych przebojów. Stosowne dźwięki, niczym dobrzy gliniarze, zawsze pojawiają się na czas – uwydatniają dramatyzm, liryzm i podskórny niepokój sytuacji. Gdy porucznik Castillo wpatruje się w ocean, muzyka sugeruje, że wpatruje się w niego baczniej. Gdy włosy Crocketta rozwiewa wiatr, towarzysząca melodia nadaje ujęciu pocztówkowy charakter. Piosenki oddają też emocjonalną, akcentowaną melodramatycznymi powikłaniami specyfikę przyjaźni detektywów. Jak wtedy, gdy w sezonie drugim Crockett czeka na Tubbsa na nowojorskim lotnisku tak, jak czeka się na kochankę – w niepewności. W tle Phil Collins wyśpiewuje podniosłe „Take Me Home”, przyjaciel wbiega na odprawę w ostatniej chwili. Panowie uśmiechają się do siebie, Miami uratowane.