W ostatnich dniach moja koncentracja nieco szwankuje (mamy "czasy zarazy"), za to wybujała, od lat karmiona popkulturą wyobraźnia pracuje na przyspieszonych obrotach (ona sobie, ja sobie, nic nie poradzę). Wpis o „Niewidzialnym człowieku” (2020, Leigh Whannell) planowałam wrzucić w poniedziałek, aż tu nagle zrobiła się sobota. Okoliczności się zmieniły, kina pozamykano, za oknem słonecznie, choć raczej złowieszczo. Ale wiadomo, lepiej późno…
Trudno mi uciec od porównań „Niewidzialnego człowieka” z „Człowiekiem widmo” Paula Verhoevena (2000), a najciekawsze wydają się różnice między tymi filmami. W obu genialny naukowiec to arogancki, zaborczy i opresyjny socjopata, ale sposób, w jaki objawia się jego agresja, jest już odmienny. U Holendra wcielający się w tę postać Kevin Bacon był nabuzowanym perwersem, któremu niewidzialność służyła do podglądania, molestowania, gwałtu. To inaczej niż Adrian (Oliver Jackson-Cohen) z filmu Whannella, sterylny, poniekąd aseksualny elegant, który nie jest zainteresowany ciałem kobiety (poza tym, że wymaga od niej potomka), ale absolutną kontrolą. Doskonale wyraża to nocna scena, w której zsuwa ze śpiącej żony kołdrę (podobny obraz znajdziemy u Verhoevena), nie po to jednak, by ją podglądać lub skrzywdzić fizycznie, ale po to, by stłamsić psychicznie – rozdrażnić, wyprowadzić z równowagi, zmanipulować. Obaj bohaterowie uzupełniają się. Stanowią różne oblicza tego samego zaburzenia – skłonności do agresji idącej w parze z poczuciem władzy i egocentryzmem. W przesunięciu akcentów z ciała na umysł łatwo doszukać się czegoś więcej: znaku czasów. Zawstydzająca, śmiała i prowokacyjna (choć już wtedy w jakimś stopniu zmiękczona) wizja Verhoevena dziś wydaje się niemal niedostępna dla zachowawczego kina mainstreamowego.
Film Whannella jest raczej prosty, ale niepozbawiony niuansów. W ekspresyjnej grze Elisabeth Moss osadza się nie tylko doraźny lęk przed mężem, ale też wyniszczone przez lata przemocy domowej poczucie własnej wartości. Z rozmowy kwalifikacyjnej, w której bierze udział bohaterka, dowiadujemy się, że kiedyś było inaczej: miała ambicje, odważnie sięgała po marzenia, tworzyła dobre projekty. Mimo to prezentacja własnych atutów sprawia jej trudność – uśmiech, gesty i zdania są nerwowe, przetrącone niepewnością. To rodzaj uszkodzenia, które nie znika wraz z oprawcą. Zresztą zniknięcie oprawcy Whannell również rozgrywa w ciekawy sposób. Przez cały film podkreśla to, o czym często się dzisiaj mówi: ofiarom nikt nie wierzy; skoro przemocy nie widać, histeria nie jest uzasadniona. Idzie w tym jednak dość daleko, być może dalej niż inni. Bohaterka pozostaje samotna nawet wtedy, gdy stanie się jasne, że nie kłamie. Jej obawy otoczenie nadal będzie odbierać protekcjonalnie, co z tego, że uprzejmie. Najwyższy czas, by zrozumieć, że skoro nie można liczyć na przyjaciół, trzeba sprawę załatwić po swojemu, osobiście.