Dwie młode kobiety rozmawiają przy barze o facecie, który stoi tuż obok. Mierzą go wzrokiem i komentują jego wygląd. Werdykt brzmi: boski. One to Ally i Georgia, bohaterki popularnego niegdyś serialu „Ally McBeal”. On nie ma imienia. Został obsadzony epizodycznie jako „Gorgeous Guy at Bar”. To zabawne, że w jego rolę wcielił się Jon Hamm, słynny telewizyjny samiec alfa, tutaj potraktowany przedmiotowo – jako ciacho.

Krótki epizod Hamma w „Ally McBeal” to niejedyny moment, w którym pracownicy agencji reklamowej Sterling Cooper spotykają prawników kancelarii Cage & Fish. Przynajmniej na płaszczyźnie duchowej. Przypuszczam, że skojarzenie tych dwóch produkcji nie przyszłoby mi do głowy, gdybym pewnego letniego popołudnia – pod wpływem upału i nostalgii – nie włącza pierwszego odcinka serialu o bostońskiej prawniczce. Ale włączyłam i stało się. Obejrzałam je wszystkie. Oglądałam powoli (aż do Gwiazdki), nie zawsze z przyjemnością (zwłaszcza gdy serial wpadał w koleiny swojej procedury), a jednak w rosnącej fascynacji jego światem. Lata 90. u schyłku. Wszyscy procesują się o molestowanie. Seksizm, egocentryzm, narcyzm, frustracja, samotność, homofobia i klasizm to choroby, na które bez żadnego wstydu cierpią młodzi karierowicze.

Zaraz, zaraz. Nie tak zapamiętałam ten serial!

„Ally McBeal” zapisała mi się w głowie jako ekscentryczna, poprzetykana dziwactwami w postaci tresowanych żab czy tańczących bobasów, opowieść o neurotycznej prawniczce z romantyczną duszą. Pamiętam, jak oglądałam ten serial z mamą, która irytowała się za każdym razem, gdy na ekranie działo się coś kuriozalnego. John słyszał w głowie Barry’ego White’a, Ally dręczyły halucynacje. A ja właśnie to lubiłam w nim najbardziej: absurd, smutek, musicalowe rozśpiewanie. Co się tyczy płci, obchodziły mnie wyłącznie rzeczy podstawowe – kto kogo pokocha, kto kogo zostawi. Wieści o tym, że Ally była atakowana przez amerykańską prasę i środowiska feministyczne, dotarły do mnie z opóźnieniem. Już dawno zostawiłam ją za sobą. Ją, czyli Ally. Ją, czyli niewinność. Dopiero dziś, gdy jestem starsza od bohaterki (niemożliwe), a sprawy płci nie schodzą z medialnej wokandy, charakter serialu uderzył we mnie jak olśnienie. Bardziej zaangażowany niż się wydawał i, co najciekawsze, problematyczny.  

(Prawie) wszystkie twarze dyskryminacji

Serial zaczyna się od przykrego incydentu. Starszy wspólnik kancelarii, w której pracuje bohaterka, chwyta ją za pupę. To jednak nie on, ale ona wyleci za to z pracy. Teraz zatrudni się u kolegi ze studiów, kompulsywnego seksisty i łasego na pieniądze samochwalca. Jego kancelaria to osobliwe miejsce z wspólną, damsko-męską toaletą, przy czym ta wspólność nie jest niewinna – ustawia kancelarię jako damsko-męski tygiel, ring, na którym nieustannie ścierają się płcie. „Jestem małą dziewczynką w klubie odlboyów” – wzdycha Ally w pierwszym odcinku. Wzdychamy razem z nią, bo jesteśmy już dorośli i wiemy, czym to pachnie – starą, dobrą wojną płci.

David E. Kelley („Wielkie kłamstewka”, „Goliath”) lubił wbijać kij w mrowisko. Mówieniu o problemach ideologicznych (płciowych, etycznych, religijnych) służyły mu rozprawy sądowe, stały element każdego odcinka. Najczęściej dotyczyły one różnych odcieni dyskryminacji – ze względu na wiek, wygląd (w tym fryzurę, skłonność do pocenia się, wzrost czy seksapil), orientację oraz, a jakże, płeć. Wszystko, z wyjątkiem dyskryminacji rasowej, która być może wydawała mu się nazbyt palącym tematem. Czarnych aktorów chętnie obsadzał w rolach prawników, sędziów i lekarzy, fantazjując, że przynajmniej pod tym względem żyjemy w równościowym świecie. „Uwielbiał” za to rozwody i intercyzy. Wszystko zachwiane typowym dla serialu figlarnym postmodernizmem. Mężczyzna walczy o prawo do latania na sztucznych skrzydłach, żona pozywa drugiego męża za rozstanie z pierwszym, ktoś kogoś oskarża o domniemane myśli. Czemu nie?  

Filozofia serialu wychyla się ze składanych na sali sądowej zeznań i mów podsumowujących. Bywa zarówno postępowa, jak i konserwatywna. Zwykle oparta na sprzecznościach, w których trudno dociec, gdzie kończy się satyra, a zaczyna bezczelność. Specjalność Kelleya to odwracanie ról. Tutaj o swoje prawa walczą nie tylko mniejszości, ale dyskryminowani hetero czy molestowani przez piękne kobiety mężczyźni. Serial chętnie podważa własne tezy, sam siebie kwestionuje, przez co nie sposób stwierdzić, po której stronie prowokacji stoi autor. Tymczasem kocioł płciowy bulgocze i bucha gorącą parą. Jak w "Mad Menach". 

(Prawie) wszystkie oblicza płci

Ze współczesnej perspektywy zdumiewać mogą choćby liczne odcinki, w których poruszono kwestię molestowania w pracy. Z nich wynika jasno – kobieta, która szuka sprawiedliwości w sądzie, potwierdza słabość swojej płci. Zamiast osobiście pokazać oprawcy, gdzie raki zimują, zasłania się paragrafami. Kelley wielokrotnie kpi z prawa, które wtrąca się do obyczajów. Z jednej strony szuka zdrowego dystansu, bada granice dozwolonego, z drugiej jakby wpadał w paranoję, aktualną także w czasach #metoo, z natrętnie przylepionym pytaniem: „To co? Teraz nie będzie można nawet zagadać?”. Jego samotni bohaterowie obawiają się, że skoro spędzają większość życia w pracy, w której adorowanie koleżanek grozi sądem, nie znajdą miłości. 

Lęki napędzają lęki. Wśród nich zawirowania wokół płci; prawnicy są drażliwi na tym punkcie. Transwestyta jawi się jako wzbudzająca litość, mroczna postać z ciemnego zaułka lub groteskowe dziwadło. Pocałunek kobiet to temat, który wywołuje rumieńce wstydu i zmarszczenie cnotliwych nosków. Gdy jeden z adoratorów Ally wyznaje jej, że jest biseksualistą, prawniczka popada w popłoch. Wyobrażając sobie jego pocałunek z innym mężczyzną, postanawia z nim zerwać. Nie wiem, jak wytłumaczyłabym to naszym dzieciom – kwituje. Na akceptację nie może liczyć również atrakcyjna kobieta z penisem (Lisa Edelstein), poza zakochanym Markiem (James Le Gros), który najpierw smali do niej cholewki, a potem zostawia, tłumacząc się „presją większości”. Serial co rusz zbliża się do sfery tabu, by potem oskoczyć o dwa susy w tył. Nic dziwnego, że za jego kulisami jedna z aktorek zwleka z coming outem. Portia de Rossi, wkrótce żona Ellen Degeneres, przyzna później, że miała ogromne obawy; takie były czasy, a kreowanie jej na „najseksowniejszą w pokoju” nie sprzyjało prawdzie. Dziś jej piękno działa w złośliwej opozycji do tendencyjnego wyobrażenia lesbijki – sfrustrowanej feministki przy kości – którym serial zgrzeszył kilkukrotnie.

Chcę być najładniejsza i inne grzeszki kobiecości

Nie mam wątpliwości, że Kelley lubił swoje bohaterki. Barwne, odważne, interesujące. Stworzył postać Elaine (Jane Krakowski) cierpiącą na chroniczne niedowartościowanie. Przyglądał się zakotwiczonym w opresyjnym dzieciństwie problemom Renee (Lisa Nicole Carson). Jędzowatą Ling (Lucy Liu) wyposażył w objawiającą się z zaskoczenia empatię. Celebrował swoją Ally (na marginesie, podobną nieco do jego żony, Michelle Pfeiffer). Serial poruszał kwestie macierzyństwa, kobiecej kariery i niezależności. Cudownie. Szkoda, że regularnie tę niezależność sabotował.

Bohaterki Kelleya podejrzanie często grają do własnej bramki. Zdarza im się przekonywać klientki, że walka o własne prawa to dowód słabości, kryć męskie zdrady, przymykać oko na seksizm, a nawet nagradzać jego przejawy flirtem i buziakiem. Względem siebie są wrogie, zazdrosne o aprobatę, gotowe odbić faceta. Protekcjonalnie traktują adoratorów gorzej sytuowanych. Chytre bywają też ich klientki – przedziwne smutne panie, co do których istnieje podejrzenie, że dybią na majątki mężów, zdradzają, knują. Serial nie pozwala bohaterkom wyzwolić się ze społecznych szufladek. Gdy któraś choć raz poczuje się wolna, na przykład sypiając z nieznajomym, zaraz potem musi się z tego tłumaczyć („nie jestem puszczalska!” – broni się Ally po namiętnym seksie z pracownikiem myjni). To świat, w którym kobiety swoją siłę i niezależność opłacają zgorzknieniem (jak Nell, stopniowo mutująca z kobiety sukcesu w zgryźliwą samotniczkę).

Jednak największym grzechem kobiet jest próżność. Serial z jednej strony bawi się charakterystycznym dla czasów zafiksowaniem na punkcie wyglądu, z drugiej traci w tej zabawie dystans. Wygląd to kapitał, narzędzie władzy, kryterium zatrudnienia, znak jakości. Na przykład Georgia, od początku kreowana na błyskotliwą i silną prawniczkę, traci całą pewność siebie w jednej chwili – gdy w kancelarii pojawia się Nell. Nie dlatego jednak, że boi się zawodowej konkurencji, ale dlatego, że Nell jest piękna. „Nigdy nie byłam najlepszą adwokatką, ale przynajmniej byłam najładniejsza.” – mówi jak mała dziewczynka, stawiając krzyżyk na swoim dotychczasowym emploi.

Zresztą stosunek do wyglądu to w „Ally McBeal” sprawa wyższych kontrowersji. Trudno czynić zarzut z tego, że wszystkie bohaterki są atrakcyjne. Gorzej, że te mniej urodziwe, które pojawiają się w rolach epizodycznych, zazwyczaj traktowane są z góry, zbywane chamskim komentarzem. Komediowy kontekst przestaje być śmieszny również wtedy, gdy zajrzymy za kulisy. Aż trzem aktorkom serialu przypisywano anoreksję, w tym dwie z nich – Courtney Thorne-Smith oraz Portia de Rossi przyznały się do poważnych zaburzeń żywienia. Ta pierwsza opuściła serial z powodu presji, jaką odczuwała na bycie szczupłą, ta druga nie kryła, że udział w nim nasilił dawne problemy. Na tym tle wyróżniła się Jane Krakowski, Elaine, która odmówiła schudnięcia i dumnie obnosiła się swoim ciałem. Niczym Joan w „Mad Menach”.

Męski serial dla kobiet?

„Ally McBeal” gra nieuczciwie. Inicjuje wojnę płci, drwi z męskości, a jednocześnie daje fory mężczyznom. Kryzys wieku średniego, strach przed odrzuceniem, impotencja, kompleksy chowane od czasów szkoły, bo koleżanka z ławki dawno temu powiedziała nie – „męskie sprawy” wracają równie często jak kobiece, nawet częściej, zwłaszcza w wątkach sądowych. Ich orędownikiem jest Billy (Gil Bellows), dotknięty kryzysem tożsamościowym i strachem przed wyemancypowaną żoną czuły samiec alfa i nudziarz, później aktywny człowiek anonimowego klubu szowinistycznych świń. Jest też Richard (Greg Germann), stworzony na przekór poprawności politycznej, którego wstrętne uwagi o kobietach, choć znieczulane komedią, wiszą niezmazywalne w powietrzu. Wreszcie John Cage (Peter MacNicol). Obrońca dziwaków stale wraca do wydarzeń z dzieciństwa, które go zdefiniowały. Wśród nich: pocałunek z kobietą z wyczuwalnym wąsikiem przywołany z grymasem na twarzy. I tutaj trudno dociec intencji: kpimy czy bronimy? Ironizujemy czy popieramy?   

Kelley przy okazji sukcesu "Wielkich kłamstewek" przyznał, że nie ma nic przeciwko nakręceniu nowej "Ally", której zaangażowanie w politykę płci uczyniło ją istotną społecznie. Dodał jednak, że to nie on powininen się tym zająć; najlepiej by zastąpiła go kobieta. 

Larry i bożenarodzeniowy cud  

Słodki przełom wieków, wiele się dzieje. Egoizm ma się dobrze, ale jak na serial o egoistach sporo tu ciepła i melancholii. Bohaterowie późnym wieczorem wracają do swoich mieszkań, samotni, w ciężkich płaszczach, opatuleni grubymi szalami. Bez wyjątku kochają Gwiazdkę i wciąż wierzą w Świętego Mikołaja, co – jak w „Cudzie z 34. ulicy” – udowadniają na sali sądowej. Tutaj świąteczne lampki prawie nigdy nie gasną, a za oknami najczęściej prószy śnieg, czasem pada deszcz. Jest chłodno, więc trzeba śpiewać i tańczyć – w barze, w ubikacji, muzykę słyszy się w duszy. Mimo zwietrzałej formuły i ideologicznych dysonansów „Ally McBeal” zachowała niezwykłą aurę i liryzm. To po trosze familijny serial, tyle że bez rodziny. Choć żadna para nie przetrwa biurowych zawieruch, ostatecznie wszyscy trzymają się za ręce i akceptują swoje dziwactwa. Nostalgiczny nastrój potęgują odwiedziny lubianych gwiazd, jak Jill Clayburgh czy Jacqueline Bisset, a także muzyka niczym dodatkowy bohater. Kelleyowi nie można też zarzucić braku poczucia humoru i talentu do błyskotliwych dialogów. Dużo przyjemności dają występy Christiny Ricci, Reginy Hall czy Anne Heche.

Postać Ally ewoluuje. Z początku sympatyczna, ale małostkowa i skupiona na sobie, z czasem staje się dojrzalsza, empatyczna i wyciszona. To zasługa uczucia do Larry’ego (Robert Downey Jr.), pierwszej poważnej relacji w serialu. Jednak gdy Larry odejdzie, świat pogrąży się w depresji. Próby odmłodzenia obsady z początku ostatniego sezonu ugną się pod refleksją na temat samotności i schyłku. Na nastrój wpłynie także tragedia WTC, komentowana w wyjątkowo ponurym odcinku świątecznym. Ally teraz jest inna – ubiera się dojrzalej, krótkie spódniczki podmienia na stylowe garnitury. Nie przejmuje się już swoim wiekiem, wyrosła z tego. Niezależność i szczęście znajdzie na okrętkę. Nie wyjdzie za mąż, przynajmniej nie teraz. Za to kupi dom, wyremontuje go, zostanie matką. A potem ruszy w świat, spełniona. I nawet twórca serialu jej w tym nie przeszkodzi.   


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *