Promieniowanie wzrasta. Dobrych wiadomości nie ma. Hardware

Klimat. Słowo klucz. Bez tak zwanego „klimatu” się nie obejdzie. Każdy film, w którym próbowano budować wizję świata po zagładzie, a nie uzyskano odpowiedniej atmosfery, przeważnie okazywał się plastikową katastrofą. Wbrew pozorom wcale nie trzeba dysponować gigantycznymi nakładami finansowymi, by osiągnąć efekt. Wystarczy trochę polotu, brawura, wyobraźnia, a przede wszystkim wyczucie tematu, zrozumienie stylistyki. Realizowane za opasłe miliony, udawane i wypolerowane wizje globalnego pogorzeliska, często bywają zaledwie pustą, mało zajmującą inscenizacją. Tutaj sytuację mamy zgoła inną. Richard Stanley, przystępując do realizacji „Hardware”, dobrze wiedział, co czyni i co pragnie osiągnąć. Jego opowieść jest dopracowana w każdym calu. Nie ma tu ujęć przypadkowych, nie ma chybionych zabiegów. Dzięki starannej i mądrej grze z konwencją stworzył obrazek prosty, ale spójny (totalny?). Oto kino klasy B, które zawstydziło i rozłożyło na łopatki wysokobudżetowych konkurentów na sterydach.

Postapokalipsa w pełnej krasie. Pierwsza scena filmu to równocześnie zapowiedź smakowitej uczty. Skąpany w toksycznej czerwieni krajobraz niczym z hipnotycznego teledysku, jest jednocześnie brzydki i fascynujący, straszny i perfekcyjny w swojej formie. Wraz z ciemną sylwetką pustynnego nomada przemierzającego pomarańczowe połacie skażonego terenu, zanurzamy się w stworzony starannie i z miłością do tematyki dojmujący świat. „Tylko spójrzcie na to piękne niebo! Toż to dzieło sztuki. Ha! Nawet natura nie znała takich kolorów!” – wita w kolejny poranek bez nadziei swoich maluczkich słuchaczy szalony głos prezentera radiowego, Wkurzonego Boba (w tej roli Iggy Pop) – „Promieniowanie wzrasta i podskoczy do poziomu, na jakim już dawno nie było (…) A co do dobrych wiadomości… DOBRYCH WIADOMOŚCI K….. NIE MA!”

Skojarzenia z „Mad Maxem”, a w dalszej kolejności z „Łowcą androidów”, „Terminatorem” czy „Obcym” są tu jak najbardziej uzasadnione. Richard Stanley odrobił zadanie domowe, a jego film mógłby stanowić coś na kształt pracy dyplomowej z kultowych thrillerów sci-fi. Wyraźne nawiązania nie są jednak bezsensownym zlepkiem inspiracji. Tworzą nową, krwistą jakość. Prosta fabuła rozwija się powoli, a regularnie budowane napięcie – od smutnych, niemalże lirycznych obrazków aż po totalną, pryskającą posoką masakrę – nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Trzeba przyznać, że to imponujący wyczyn, szczególnie, że większość filmu rozgrywa się zaledwie w jednym pomieszczeniu.

„Hardware” przedstawia świat przyszłości jako przykrą, ziejącą radiacją kupę złomu. Ludzkość chwilę temu przekroczyła ostatnią granicę uprzemysłowienia i technologizacji, przez co świat, pieczołowicie budowany na dumnych ideach postępu, zachwiał się, by potem spektakularnie runąć na łeb i szyję. Ostały się jedynie zgliszcza, brud, strach i patologia. Stanley wymownymi środkami pozwala nam podejrzeć świat u swojego końca. Ze względu na ograniczenia budżetowe robi to oszczędnie, ale wystarczająco wyraźcie, by zarysować pełny, przekonujący obraz. Każdy fan tego typu klimatów aż westchnie z zachwytu, oglądając skąpane w czerwieni, duszne i zagracone pomieszczenia czy fragmenty betonowego, tonącego w śmieciach i szmelcu, zatłoczonego osiedla. Straszne, wykrzywione twarze, alienacja, autentyczny obraz nędzy i rozpaczy, walające się sprzęty, trupi smród i zgnilizna – oto nasza przyszłość.

Fabuła filmu budowana jest na relacji dwójki kochanków – złomiarza Mojżesza i rudowłosej Jill o duszy artystki. Mojżesz powraca z jednej ze swoich dalekich wypraw i po dżentelmeńsku przynosi ukochanej prezent – wytargowaną od nomada głowę robota. Jill robi z niej pożytek. Głowa staje się doskonałym zwieńczeniem tworzonej przez bohaterkę z rzęchów, klamotów i rupieci rzeźby. Nie przez przypadek Jill maluje na niej wzór amerykańskiej flagi. Symbol to dość prosty, nachalny (jakich tu zresztą wiele), ale pasuje do całej konwencji filmu, zarysowanego przecież grubymi, mocnymi konturami. W dalszej kolejności okazuje się, że głowa robota to fragment morderczej maszyny M.A.R.K. 13 (kolejny, ciężki symbol), służącej rządowi do eliminacji ludzi. Robot-morderca wkrótce się przebudzi i rozpocznie swoje polowanie. Jako gotowa na atak, trzeszcząca kupa złomu wyda się w tym samym stopniu straszny, co groteskowy. Jak cały świat, a raczej to, co z niego zostało. Zanim jednak dojdzie do uboju, przyjrzymy się nie tylko kończącemu się światu, ale i utulonej melancholią relacji dwójki bohaterów.

Otóż „Hardware” cieszy oko najpiękniejszą sceną seksu w całej historii postapokaliptycznej kinematografii. Jill i Mo uprawiający namiętność w prysznicowej, zaparowanej kabinie w rytm kawałka Public Image Ltd. („The Order of Death”) powodują u widza pełną wzniosłości, płomienną reakcję. Mechaniczna ręka bohatera z czułością głaszcząca drobne ciało dziewczyny także ma wymiar symboliczny. Wielka, chłodna, ciężka, powoli przesuwająca się po białych, gładkich plecach łapa stanowi wymowną opozycję – technologii do kruchości człowieka i jego prawdziwej natury. Technologia jest ratunkiem i zagładą jednocześnie. Pomaga i oddala, ratuje i niszczy. Ten czuły i poetycki obrazek po chwili zamienia się w ostrą, mocną scenę łóżkową, której do poezji już zupełnie daleko. Tuż obok oddających się dzikiej rozkoszy kochanków do życia budzi się M.A.R.K. 13, natomiast z mieszkania obok obserwuje parę ohydny, spocony i zwyrodniały tłuścioch. Chwila liryzmu umyka, a świat na powrót staje się wynaturzony, wrogi i zły.

„Hardware” w całości zbudowany jest na symbolach, kontekstach i jaskrawych chwytach. Podsuwane przez twórców tropy są łatwe do odszyfrowania. W dialogach bohaterów nie ma naturalności, a egzaltacja. Wspomnijmy Mojżesza, który wygłasza ze swoistą teatralnością objawioną prawdę „zawsze musi być gorzej, zanim będzie lepiej”. Ale to właśnie w tym tkwi geniusz tej opowieści, która dzięki swoim solidnym fundamentom jawi się jako efektowna parabola. Nie brakuje tu brawurowych chwytów, które napawają widza jednocześnie zachwytem i zdziwieniem. Mowa tu choćby o fantasmagorycznych sekwencjach koszmarów w końcowych scenach filmu czy morderczej tyradzie robota, który uśmierca swoje ofiary za pomocą narkotycznego szpikulca. Tego typu smaczki potęgują surrealistyczny klimat i zostawiają odbiorcę na napisach końcowych z rozszerzonymi źrenicami.

Chyba nie muszę dodawać, że mi się podobało.


About the author

superchrupka

View all posts

10 komentarzy

  • Świetny tekst, krwisty, konkretny i analityczny, a jednocześnie przytłaczający w najbardziej odpowiedni dla recenzji sposób: detalami przemyśleń i smaczków. Mechaniczna łapa na drobnym kobiecym ciele pojawiła się bodaj u Gibsona. Dobrze spreparowana metafora. :)

  • Czyli, tak generalnie, właśnie sprawiłaś, że MUSZĘ zobaczyć ten film, bo jak nie zobaczę, to nie zaspokoję mojej chorej ciekawości i totalnego nakręcenia wywołanego Twoim tekstem i cudownym klipem poniżej – <3 (symbol serduszka musi wyrazić w tym wypadku cały zestaw skomplikowanych emocji, ale nie widzę innego równie graficznego) ;) I masz rację – tu już pierwsze sceny to ABSOLUTNIE cudowny klimat do zakochania się.

  • wydaje mi się że powstało parę takich filmów postapo w l80 pamiętam też coś z l70 acz tytuły wyleciały po za najsłynniejszym czyli nazajutrz :)

    • Powstało, owszem. „Hardware” (1990) to natomiast cudowna „korespondencja” z tymi najbardziej kultowymi tytułami sprzed lat :)

Skomentuj raf_demolka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *