Żałobę po lecie noszę w sobie od dwóch tygodni. W ramach terapii antylękowej przed zimą: seans „Ratownika”, skromnego filmu Daniela Petrie z 1976 roku, letniego w obrazach, nie do końca w nastroju. W roli tytułowej Sam Elliott, trzydziestoletni i opalony, już z wąsem. Patroluje kalifornijską plażę niczym szeryf westernowe miasteczko. Czasem uratuje tonące dziecko, innym razem przywoła do porządku aroganckiego plażowicza, z ciepłym uśmiechem fachury reaguje na podchody dziewczyn w bikini. Plaża to jego wolność – piasek pod bosymi stopami, wiatr, przestrzeń, żadnego szefa i toksycznej rywalizacji. Pięknie, tyle że nowoczesny świat nie toleruje takiej wolności. Rodzice pytają z goryczą, kiedy wreszcie dorośniesz; kumple ze szkoły, dawno na stanowiskach, patrzą z politowaniem i wyższością lub, co gorsza, z rozbawieniem. I jest jeszcze ta śliczna, spotkana po latach dziewczyna, samotna matka, która prowadzi wziętą galerię. Co może zaoferować jej facet, który całe dnie spędza na plaży?
W kontrze do ratownika będącego żywym ekwiwalentem nie tylko wolności, ale też uczciwych, prostych zasad oraz pokory wobec natury, film stawia sprzedawcę szybkich samochodów jako społecznie akceptowany wzorzec. Szary garnitur, klatka biura, instynkt handlowca, wysoka motywacja, orientacja na zysk, „już się robi szefie, tak szefie, jasne szefie” – to atrybuty człowieka „poważnego”, ambitnego, z tak zwanymi perspektywami. Cóż z tego, że sprzedawca wciska ludziom kit, a ratownik, nawet jeśli tylko na skrawku plaży, strzeże ludzkiego życia – to on w tym pojedynku jest przegranym.
Zawarta w filmie opozycja biuro-natura, podana subtelnie, ale wystarczająco wyraziście, niesie za sobą jakiś żal do świata, w którym poczucie życiowej wolności stało się kategorią wstydliwą, cechą młodości, z której trzeba wyrosnąć. Bo czemu uniżona postawa wobec codziennego kieratu jest ceniona bardziej niż życie niezależne, dobre i bose? Nie wiem. Gdyby ktoś pytał, nawet jesienią wolę plażę od szarego garnituru.