Gdy Maud rozgląda się po domu byłej tancerki, Amandy, jej szczególną uwagę zwraca pewna książka. „Ciało to scena” – głosi tytuł publikacji, co brzmi śmiało i nęcąco, trochę jak wyzwanie. Obok regału kurzą się plakaty z wizerunkiem artystki. Dziewczyna przygląda się im bacznie; jest zafascynowana kobietą, dla której pracuje jako pielęgniarka. Wkrótce ciało Maud również zacznie dążyć ku spektaklowi, wyrywać się na scenę. Duchowe ekstazy będzie przeżywać teatralnie, jak w awangardowym tańcu.
W temat reżyserskiego debiutu Rose Glass wpisany jest silny, aczkolwiek nieco mylący trop. Wiara w Boga, krzyże i różańce – to wszystko niesie ze sobą katalog określonych konotacji; refleksja o religijnym fanatyzmie i opresji chrześcijańskiego męczeństwa nasuwa się sama. Sedna tej historii warto jednak szukać gdzieś indziej – uważniej niż sakralnym atrybutom, przyjrzeć się temu, co świeckie. „Saint Maud” jest opowieścią o głębokiej samotności i poczuciu winy. A także o tym, co złego może się wydarzyć, gdy oba te stany posuną się za daleko.
Bohaterka wybiera szczególną metodę, by zmazać z siebie dawne postępki albo nadać im sens – nie tyle się nawraca, obiecując żyć skromnie i wstrzemięźliwie, co przypisuje sobie posłanniczą misję od Boga. W ten sposób wymyśla siebie na nowo, przyjmuje na tę okazję inne imię, doniosłe i znaczące. Sęk w tym, że w Maud nie ma pokory; umieszczona w tytule „święta” pobrzmiewa ironią. „Zawsze wiedziałam, że masz dla mnie większy plan” – modlitwa dziewczyny brzmi podejrzanie zuchwale.
Oto osobny rodzaj dewocji. Moglibyśmy pomyśleć, że ta wyciszona, skupiona postać z włosami związanymi w kucyk jest ucieleśnieniem łagodności. Skąd więc ta zapalniczka w drobnej dłoni, natrętny gest wzniecania iskry, pęd ku ogniu? Wiara w wykonaniu Maud budzi wątpliwości. Nie opiera się na doktrynie i nie ma wiele wspólnego z nauką testamentową. Jest sztucznym, dowolnie nakreślonym konstruktem, raczej fantazją o wierze, niż jej czołobitną realizacją. Nawet spazmy rozkoszy wydają się wywoływane na siłę, jakby zagrane. Gdy Maud otrzymuje od Amandy w prezencie album o Williamie Blake’u, słynny artysta zastępuje jej Jezusa, staje się duchowym przewodnikiem. Dziewczyna z rozszerzonymi źrenicami studiuje jego obrazy. „Odrzucał zorganizowaną religię, bo wypaczała sens prawdziwego duchowego życia” – czyta zafascynowana.
Intymną prawdę o Maud poznajemy, gdy zostaje odrzucona przez umierającą Amandę, rozdrażnioną fiksacją dziewczyny na punkcie jej duchowego zdrowia. Wtedy wracają stare zwyczaje: barłóg w mieszkaniu, rozedrgana włóczęga po barach, alkohol, przygodny seks. I wstyd, wstrętne, druzgocące uczucie, zarazem echo niewygodnej przeszłości. Po jednej z nocnych eskapad dziewczyna doznaje iluminacji. Gdy na zewnątrz kpiarsko rozbłyskują kolorowe fajerwerki, ona wymiotuje w ciemni swojego pokoju. W jednej chwili wije się w konwulsjach, w następnej unosi w powietrzu. Po suficie znowu pełznie karaluch – to Bóg, a może Szatan?
Odczytania tego – tylko pozornie jednoznacznego – filmu nie muszą się ze sobą pokrywać. Opowieść zawężona do perspektywy tracącej kontakt z rzeczywistością bohaterki wymaga subiektywnej pracy interpretacyjnej. Co oznacza pierwsza scena filmu, a co ostatnia? Co jest prawdą, a co wyobrażeniem? Elementy nadnaturalnej grozy dają się sprowadzić do rangi symbolu, ale czy racjonalizacja jest jedyną metodą ich rozumienia? Maud, jako dziewczyna krucha, słaba i zagubiona – grzesznica, która przyczyniła się do czyjejś śmierci – staje się łatwym celem dla szeroko pojętego zła. Łatwo wślizgnąć się w jej serce, przejąć nad nią władzę.
Gdzieś pod koniec filmu można zauważyć, że jedno oko dziewczyny jest stalowo błękitne, drugie ciemnobrązowe, jakby w jej ciele kotłowało się niebo i piekło. Albo inaczej: jakby diabeł dotknął ją i naznaczył swoim piętnem. Poniekąd można więc traktować „Saint Maud” jako opowieść o opętaniu. Finalnie druzgocącą, ale nie tylko śmiertelnie poważną. Moment, w którym na plecach dziewczyny wyrastają lśniące skrzydełka, wydaje się najlepszym dowodem na istnienie czarnego humoru twórczyni. Podobnie jak tłumek rozanielonych, jak na zawołanie klękających świadków objawienia, przypominających padające muchy lub ofiary snajpera. Nerwowy śmiech więdnie w gardle, gdy spod fantazji wyziera prawda – swąd i ból palonego ciała.
Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach finalgirls.pl