Dwa filmy southern gothic. „Laleczka” i „Na granicy”.

Baby Doll (1956), reż. Elia Kazan

Nic dziwnego, że po premierze „Laleczki” rozpętała się burza. Film wyklęto, potępiono, oskarżano o amoralność, a on, jak na złość, zdobył ogromną popularność. Elia Kazan nie wstrzymał ręki. Na spółkę z Tennessee Williamsem stworzył dzieło bezczelne, kipiące od dziewczęcego erotyzmu i niegrzecznych aluzji. Na ekranie zobaczymy ledwie jeden pocałunek, ale rumienić się będziemy przez co najmniej pół seansu. 

Bohaterką „Laleczki” jest tak samo słodka, jak humorzasta lolitka (w tej roli Carroll Baker, tutaj łudząco podobna do Jennifer Jason Leigh), która lada moment skończy dwadzieścia lat. Data urodzin jest znacząca, bo – według umowy zawartej między jej mężem, a nieżyjącym już ojcem – po przekroczeniu tejże granicy wieku, małżeństwo wreszcie może zostać skonsumowane. Dodajmy: ku niezadowoleniu dziewczyny. Mąż to podejrzany, parszywy typ. Rasista i kombinator, któremu ostatnio nie powodzi się w interesach. Interesy świetnie idą za to jego konkurentowi – imigrantowi z Sycylii. Wyelegantowany amant wkrótce stanie się trzecim ogniwem tego gwałtownego trójkąta. 

Akcja filmu rozgrywa się głównie w dziwacznym, niemal gotyckim domu bohaterki, rozsypującym się i jakby opuszczonym, usytuowanym gdzieś w upalnej krainie bawełny. To tutaj bohaterowie będą się wzajemnie ścierać – kłócić, znieważać, przekomarzać, flirtować, wchodzić w kolejne gry, pozy i role. Film wciąga widza w barwny kocioł, od absurdalnej komedii po dramat pełną gębą, od namiętności po gniew. Przy czym cały ogrom emocji buchających z ekranu Kazan trzyma w ryzach. Nie przekracza granicy, doskonale go dyscyplinuje, wprawnie sterując zarówno uczuciami bohaterów, jak widzów. Z premedytacją stawia nas w kolejnych niezręcznych sytuacjach, które obserwujemy nieraz z uczuciem zmieszania, ale równocześnie z niemałą satysfakcją, dającego się wciągnąć w grę zadowolonego kinomana.  

Na granicy (1996), reż. John Sayles

Mamy więc kryminalną zagadkę, choć specyficzną, bo dotyczącą odległej o 40 lat przeszłości. W tle amerykańsko-meksykańskie pogranicze, pełny społecznych napięć i trudny pod względem historyczno-kulturowym rejon. Mamy też poczciwego szeryfa, który samotnie próbuje dotrzeć do dawno pogrzebanej w piachu prawdy. Prawdy niełatwej, bo powiązanej z legendą jego ojca, lokalnego bohatera, ale w świetle faktów – nie tak szlachetnego człowieka, jakim widzą go mieszkańcy. John Sayles drąży głębiej. Jego film w pewnym momencie urasta do rangi czegoś znacznie większego, donioślejszego niż teksański kryminał. Wraz z powoli rozwiązywaną zagadką każe swoim bohaterom zmierzyć się z własną przeszłością, historią i dziedzictwem zapisanym w genach. Robi to jednak tak subtelnie, że niemal niezauważalnie. 

Zarówno prawda, niekoniecznie wygodna, jak i emocje oraz namiętności bohaterów docierają do nas między słowami i faktami  – poprzez drobne gesty, subtelne kwestie, szczeliny niespiesznie rozgrywanej fabuły. „Lone Star” to szlachetny film, zarówno w realizacji, jak i w wymowie. Sayles doskonale i z elegancją odwzorowuje klimat parnego, pełnego tajemnic miasteczka na granicy, w całym jego multikulturowym kolorycie. Jednoznacznie, jak to on, staje po stronie moralności i sprawiedliwości, udowadniając też, że w tych kwestiach prawda zwykle nie jest czarno-biała. Piękny wątek miłosny i pełnokrwista postać szeryfa (bezbłędna rola Chrisa Coopera, aktorskiego ulubieńca reżysera), to kolejne wielkie zalety tego znakomitego filmu.

Teksty ukazały się na łamach bloga Panorama kina


About the author

superchrupka

View all posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *