Tenet i ostrze krytycznej ironii

Alan Parker nie miał po drodze z krytykami. Często wypowiadał się na ich temat, a były to gorzkie opinie. Jedna szczególnie zapadła mi w pamięć. O sztywnych pudełkach, które krytycy tworzą dla twórców. Gdy reżyser wychodzi poza pudełko, gdy tylko przekroczy wyznaczoną linię, staje się obiektem recenzenckiej nienawiści. Trafnie ujęte, wciąż aktualne. Na przykład Christopher Nolan – z pudełka wychodzi niemal co film, ale ostatnio to już naprawdę przesadził. Krytyczna wiara jak na komendę ruszyła do klawiatur, by nasmarować swoje ironiczno-zabawne komentarze, pochwalić się frazą i dystansem.

Kiedy czytam którąś z kolei recenzję, tym razem w „Przekroju”, zastanawiam się, czy to nie jest nudne, pisać znowu to samo i tak samo jak wszyscy. Zgodna wyliczanka jak w algorytmie: najprostszy chwyt w historii kina, pozbawieni właściwości bohaterowie (oprócz Pattinsona, koniecznie zaznaczyć!), stereotypowe wyobrażenia, deklaratywne dialogi, papierowość, sztuczność, brak emocji. Chór jest tak solidarny, że aż prosi się o jakiś zwrot akcji – pytanie zadane nieco inaczej, spojrzenie z nowego ujęcia, gest anarchii, oryginalności, ewentualnie potrzeba zrozumienia, która obecne jakby w deficycie. Materiał trwa dwie i pół godziny, jest w czym wybierać.

Wyjątkowo żywy i namacalny jest wizerunek Nolana, jaki wyłania się z recenzji. To z jednej strony opętany wielką ideą, ślepy na wszystko szaleniec, z drugiej trochę żałosny, mało rozgarnięty człowiek, który chciałby, ale nie potrafi. Który próbuje, stara się, ale – w przeciwieństwie do komentujących – nie rozumie, ewentualnie nie interesuje się i ma to gdzieś. Uparte powtarzanie czego chce, a czego nie chce Nolan, i przypisywanie mu wyobrażonych cech charakteru, buduje wrażenie znawstwa. To taka poza, retoryczna figura: im częściej wymienię nazwisko twórcy i opowiem o jego intencjach, tym bardziej udowodnię, że go rozgryzłem; że czytam z niego jak z kartki.

Dziwi (i nie dziwi) mnie skala recenzenckiej ironii wymierzonej w „Tenet”. Uszczypliwie komentowany jest choćby fakt, że główny bohater to Protagonista, jakby to był oczywisty dowód na twórcze lenistwo, wyraz bezczelności („nawet nie udaje, że jego bohaterowie mają emocje”), nabzdyczony gest (to z „dwutygodnika”). Ja widzę to trochę inaczej, jako trop interpretacyjny, a już na pewno niezły żart (to zresztą zaskakująco dowcipny film), ale być może nie znam się na Nolanie. W jego bohaterach i bohaterkach wolę widzieć archetypiczne figury dramatu, które – choć rzucają kwestie, jakby stały na scenie – mają swój charakter i charyzmę. Są kolorowe, bombastyczne, uszyte nie tyle z życia, co z filmowej materii, a ja kocham filmową materię.

Lubię energetycznego Washingtona w tej roli, zwłaszcza gdy przebija bańkę powagi, jest naturalny, elegancko wyluzowany i ekspresyjny. Boję się Branagha w tym demonicznym wcieleniu; to Biały Mężczyzna, bardziej opresyjny niż wszyscy Biali Mężczyźni świata, co jest straszne i ekscytujące zarazem. Podążam też za Matką przez wielkie M, bo czekam aż odzyska kontrolę, a ona spełnia moje oczekiwania i robi to pięknie, tak jak liczyłam. I wreszcie wzruszam się na zakończeniu, z którego niewiele rozumiem, ale co tam, bo przecież czuć Casablankę, Sergia Leone i przyjaźń na wieki. I wychodzę z kina oszołomiona, a jeśli mam ochotę na coś ponarzekać, to nie na Nolana, ponoć nabzdyczonego, ale na te wszystkie reakcje krytyków, nabzdyczone po stokroć.


About the author

superchrupka

View all posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *