Wolę zostać w kinie. Nowe Horyzonty 2019. Relacja

Klęska urodzaju. Program pęcznieje od dobroci, a ja, w tym roku kilka dni krócej, muszę dokonać wyboru. Nie czuję się fair, zgadując wartość filmów na dwa tygodnie przed ich obejrzeniem – to będzie dobre, to mniej, a to wcale. Rezygnując z kolejnych tytułów, odczuwam coś na kształt straty, ale szybko przywołuję się do porządku. Jest tyle innych filmów, których nie widziałam i nie spędza mi to snu z powiek. Dlaczego tak bardzo żal mi kolejnych? Złudna atrakcyjność nowości. Gdy udaje mi się przestawić myślenie (przecież nie da się obejrzeć wszystkiego!), wreszcie łapię oddech i cieszę się wyborem.   

Co wywiozłam z Wrocławia w tym roku?

Zaczęłam hucznie. Od seansu „Portretu kobiety w ogniu” Céline Sciammy, zasłużonego hitu festiwalowego, zarówno w Cannes, jak i Wrocławiu. Film podobał mi się z wielu powodów, jeden z nich to jego ognisty temperament. To historia zanurzona w przeszłości, dostojna i subtelna jak przystało na melodramat kostiumowy, choć pod podszewką marszczeń i gorsetów zaskakująco współczesna. Słychać echo poprzedniczek – gdy lirycznie to „Carol” Todda Haynesa, gdy drapieżnie to „Służąca” Park Chan-wooka, duchowa siostra "Portretu". Zieleń sukni bohaterek wydaje się nieprzypadkową zbieżnością.


Istotą świata kobiet jest konspiracja, działanie w podziemiu. Jak wtedy, gdy koleżanka pyta koleżankę na stronie, czy ma tampon lub tabletkę przeciwbólową. Bohaterki Sciammy też konspirują, zwłaszcza gdy zostają same – pomagają służącej wykaraskać się z opałów, w zaciszu sypialni palą zioło, jak wiedźmy odprawiają nocne rytuały, urządzają wieczorki z winem i czytaniem literatury na głos, którą przeżywają, jakby oglądały serial. Kochają się też rzecz jasna, coraz śmielej i śmielej, bo prawdziwie. Docieranie do własnych uczuć to zresztą jeden z tematów francuskiej reżyserki. W momentach przełomowych rozbrzmiewa muzyka Vivaldiego, fragment „Czterech pór roku” ilustrujący przejście letniej burzy. Agresywne smyczki, które przy pierwszym odsłuchaniu trudno skojarzyć z najcieplejszą porą roku, pasują do niej jak ulał. „To nie jest wesoły utwór, ale żywy” – mówi jedna z bohaterek. Podobnie jest z ich miłosną relacją albo w ogóle z kobietami Sciammy. Te nie muszą być roześmiane, ważne, żeby czuły.  

Po wyjściu z kina dociera do mnie rozmowa dwóch młodych chłopaków, którzy z irytującą pewnością siebie narzekają na jego wtórność. Skrzywiam się, choć w gruncie rzeczy ich reakcja pasuje mi do filmu – mężczyzn nie ma w nim prawie wcale, a ich pojawienie się zwiastuje koniec przyjemności. Wszystko się zgadza.  

Tymczasem kobiecość zacieśnia więzi. Dobitnym przykładem niech będzie bezpruderyjny film Pabla Trapero pt. „La Quietud” z ideą siostrzeństwa rozumianą w dosłowny sposób. W jednej z początkowych scen dwie bardzo podobne do siebie siostry masturbują się wspólnie; fantazjują o gorącym facecie, który w czasach dzieciństwa naprawiał w ich domu kanalizację. Siostry są samowystarczalne, świetnie się uzupełniają. Mężczyźni zaś – mężowie czy kochankowie, nieistotne – plączą się gdzieś obok, komplikują. Ale kino już się do tego przyzwyczaiło; podobnie jak rok i dwa lata temu, tak i w tegorocznej edycji męskość wciąż się rozlicza – spłaca przedawnione rachunki, składa wymówienie.

Męskość toksyczna tematem „The Souvenir” Joanny Hogg, filmu, który zwyciężył w Sundance, we Wrocławiu podzielił publiczność. Żałuję, że umknęła mi ta reżyserka; nie widziałam wcześniej żadnego z jej filmów. Ten, wyraźnie osobisty, intryguje mnie i drażni na przemian, choć nie odbieram tego jako wady. Intrygująca jest forma, która z arystokratyczną elegancją usuwa z widoku niemal wszystkie „brudne” momenty. Choć partnerem bohaterki jest narkoman, na około wszystko lśni – czyste, jasne, pozłacane. To celowy zabieg – na historię patrzymy oczami osoby niewinnej, odchowanej w ciepełku uprzywilejowania. Wybiórcza narracja oddaje zarówno jej zbyt ufny sposób odbierania rzeczywistości, jak i umiejętność zachowania pozorów przez jej chłopaka – uroczego aroganta, kłamcy w białych rękawiczkach. Drażniąca jest bierność bohaterki, która przeprasza, choć nie ma za co. Albo hamuje gniew, choć ma o co się wściekać. I która raz po raz wybacza. Rozdrażnienie widza nie wyklucza jednak zrozumienia – to znajoma naiwność młodości.

Źle wypada męskość w „Młodym Ahmedzie” braci Dardenne. Filmie skromnym i małym, ale niewyczerpanym niczym studnia. Historię zbyt pewnego siebie nastolatka zauroczonego dżihadem, który nie podaje ręki kobietom i planuje zamach na swoją nauczycielkę, można odczytać na wiele sposobów – wprost i metaforycznie, przy czym metafor będzie więcej niż jedna. Oto studium gorejącego fundamentalizmu, który rozwija się na przekór kwitnącym wokoło wolnościowym ideom. Albo alegoria nieuzasadnionej arogancji, której los uciera nosa. Przypowieść o człowieku zamkniętym na drugiego człowieka. I wreszcie – traktat o płci. Wyższościowy stosunek młodego bohatera do kobiet, choć wpisany w religię, wypada podejrzanie znajomo. Dardennowie zderzają tę postawę ze świecką, bezpretensjonalną dziewczęcością, a potem badają efekty. Odrzucony przez dziewczynę chłopak natychmiast próbuje znaleźć ujście dla swojej frustracji, a jedyne, co przychodzi mu do głowy, to pokaz siły. Fanatyzm religijny dobrze się rozwija na patriarchalnej glebie, gdzie przemoc i władza to główne wzorce zachowania.

Nie hukiem, a skomleniem

Może to przypadek, choć raczej kwestia czasu i aktualnej atmosfery, ale sporo było w tym roku filmów w pewnym sensie apokaliptycznych – rysujących świat w rozpadzie, zwłaszcza na dwie części, w wymiarze symbolicznym lub namacalnym. Bieda i bogactwo, młodość i starość, tradycja i nowoczesność. Rozpadający się świat to także świat wyniszczony, rozdrapany i gnijący. Jak ten powojenny w „Wysokiej dziewczynie” Kantemira Balagova czy ten prowincjonalny w „Tajemnicach Morza Sargassowego” Syllasa Tzoumerkasa.

Aura nadchodzącego końca unosi się nad miastem-hybrydą, Sophią Antipolis wzniesioną w latach 70. na Lazurowym Wybrzeżu. Zainspirowany tym miejscem Francuski reżyser, Virgil Vernier, tworzy paradokument o jego mieszkańcach, koncentrując ich losy wokół zwłok spalonej dziewczyny. Początkowo trudny do podchwycenia cel i charakter „Sophii Antipolis", z czasem układa się jak puzzle. Samotność, tęsknota za wspólnotą i duchową mądrością, pogoń za idealnym ciałem, pęczniejący od gniewu nacjonalizm to nastroje, które kierują działaniem bohaterów. A kto kieruje ich nastrojami? Może coś, co wisi w powietrzu? Złośliwy demiurg? Biały żar leje się z nieba i zapowiada katastrofę w wymiarze osobistym i globalnym. Lada dzień wszystko się przewróci. 

W rozpadającym się świecie żyje bohaterka „Tajemnic Morza Sargassowego” To szefowa policji zatęchłego portowego miasteczka, zesłana tu jakby za karę. Obcesowa i zgorzkniała, z łatwością dyryguje podwładnymi funkcjonariuszami. Ten rodzaj szorstkości znamy z historii o zapijaczonych detektywach, tyle że tym razem jest nim kobieta. Ale ma coś, co ją od nich odróżnia – ukrytą pod agresją wrażliwość na krzywdę innych kobiet (gdy do nich mówi, zawsze łagodzi głos). Intryga jest prosta i długo musimy czekać aż się zawiąże, tyle że nie o nią tu chodzi. Celem samym w sobie jest budowanie wykrzywionych, groteskowych realiów, ich mozolna kontemplacja. Reżyser z satysfakcją masochisty wydłuża poszczególne sceny – na przykład tę w klubie, gdy lokalny gwiazdor wyśpiewuje kiczowate piosenki, a publika szaleje albo tę, w której kat wiesza swoją ofiarę. Każda z nich mogłaby trwać tylko chwilę, ale nie tu. Tu musimy patrzeć i cierpieć. Trochę jak w „Tajemnicach Laketop” z Elisabeth Moss, trochę jak w „Destroyerze” z Nicole Kidman, docieramy do jądra degradacji. Zarówno świata, jak i tkwiącej w nim bohaterki. Znakomite kino gatunkowe. 

Film Tzoumerkasa trzyma za gardło, ale to niejedyny taki w moim repertuarze. Jest jeszcze „The Lodge” Severina Fiali i Veroniki Franz. To świetny horror o traumie dziedziczonej po rodzicach, z poturbowaną przez życie bohaterką, która trafia do chatki na odludziu z dwójką dzieciaków swojego chłopaka, wściekłych na nią i obwiniających o wszelkie zło świata. Twórcy w budowaniu złowrogiej atmosfery są minimalistyczni, pomysłowi i precyzyjni. Paranoja wytworzona w głowie bohaterki – zatarcie granicy między wyobrażonym, domniemanym a prawdziwym – sprawia, że sama się w tym mieszam. I boję się, jakbym siedziała razem z bohaterką w tej chatce. Jej świat również rozpada się na kawałki.  

Są dwa światy i nas jest dwoje,
do swych miejsc przypiętych jak rzepy

Dwie satyry: „Parasite” Joon-ho Bonga, czyli laureat Złotej Palmy oraz „Bacurau” Klebera Filho i Juliano Dornellesa, laureat nagrody canneńskiego jury. Tę pierwszą lubię jak wszyscy, tę drugą mniej niż wszyscy. Film Koreańczyka zaczyna się lekko, wręcz komediowo, choć nie bez drobnych przełamań, jakby ukąszeń czy przekleństw rzucanych znienacka. Potem jednak nastrój zmienia się – reżyser otwiera zapadnię i strąca do niej chichot widowni, jej komfort i całą nadzieję.

Rodzina z nizin i rodzina z wyżyn. Różnią się od siebie wszystkim, ale najbardziej zapachem. To zresztą przełomowy w zmianie nastrojów moment – bohater przypadkowo słyszy z ust swojego szefa, że cuchnie. To boli. Chwilę potem wzbiera apokaliptyczny potop, przez który biedacy przedzierają się jak szczury, topiąc złudzenia w odpływie kanalizacji. Choć wydawało się, że dwa światy mogą ze sobą koegzystować – na pokracznych zasadach, ale z zyskiem – wkrótce staje się jasne, że to złudzenie. Przypisane klasom nawyki są ugruntowane i zbyt różne. W klasę bogaczy wpisana jest arogancja i oskarżający dystans, w klasę szczurów gniew i instynkt przetrwania; konflikt prowadzi do aktów przemocy. Metafor u Bonga jest więcej, a żadna optymistyczna.

Porównywany chętnie, choć na wyrost do kina Tarantino „Bacurau”, film, po którym spodziewałam się więcej, a raczej czegoś innego. Niby twórcy pozostają tu sobą i podobnie jak w „Aquariusie” biorą w obronę tradycję i pamięć, a prócz tego rdzenne wspólnoty, outsiderów i starców. Niby ostrze wymierzają w słusznym kierunku – w skorumpowanych polityków i szowinistyczną białą Amerykę. Ale mam wątpliwości, czy używają do tego adekwatnego narzędzia. „Bacurau” przejmuje język wroga. Używa satyry, tyleż złośliwej, co bezczelnie prostej oraz skrajnej przemocy w zamian za skrajną przemoc. Gdy docieram do finału, gdzie gorsze niż śmierć upodlenie równa się happy endowi, mam ochotę zapytać: „to już? to jest odpowiedź?” I jeśli nawet atrakcyjna oprawa westernu/horroru sprawia, że bawię się nieźle, to od pewnego momentu w poczuciu, że coś tu nie gra; że chyba nie powinnam. Film komentuje bieżącą sytuację w Brazylii, a łatwo o tym zapomnieć. U Tarantino przemoc działa niczym terapia antylękowa (jak pisał Sobolewski), tu wydaje się być podrzuconą dość niefrasobliwie miną z toksynami. 

Mój pozytywny stosunek do „Kwiatu szczęścia” Jessiki Hausner również pod prąd festiwalowemu odbiorowi. Nic na to nie poradzę – specyficzne kino Austriaczki do mnie trafia. Myląca odbiorczo jest nieco forma filmu. To horror science-fiction, jak „Inwazja porywaczy ciał” czy „Frankenstein”, z tą różnicą, że gatunek dla Hausner jest tylko pretekstem, przewrotnym hołdem dla amerykańskiego kina, na którego terytorium wkracza jako nowicjuszka. Nie jest jednak zainteresowana ani straszeniem, ani układaniem złowieszczych diagnoz dotyczących przyszłości planety. Znacznie bliżej jej do socjolożki, która z dystansu bada ludzkie śmiesznostki, natomiast jej filmom do neurotycznych komediodramatów. W „Kwiecie szczęścia” w typowy dla siebie sposób tworzy sztuczne przestrzenie, ludzi ustawia według obmyślanej choreografii jak marionetki w boskim teatrze. Zawieszona między kpiną, żartem, a empatią, mnoży kolejne sprzeczności – jej bohaterowie mogą być jednocześnie pozytywni i negatywni, sytuacje śmieszne i straszne, wydźwięk filmu złowieszczy i wyzwalający. Wszystko rozgrywa się w niuansach i subtelnej ironii.

Bohaterami filmu jest grupa naukowców w typie współczesnych nerdów (warto zwrócić uwagę na ich wygląd), którzy zafiksowani na obiekcie badań, tracą kontakt z emocjami. Swój egoizm i narcyzm pielęgnują niczym roślinę, ale nie są w tym jawni. Ciągle udają – bez mrugnięcia okiem potrafią zagrać troskę czy zainteresowanie. Coś jednak ich zdradza; drwina wypisana na twarzy, jakieś wyrachowanie. Uczucia to mistyfikacja, wytwór społecznych nakazów. Co ciekawe, jedyną bohaterką, która nie ulega atrakcyjnej mocy kwiatu, jest kobieta z pieskiem – nieco zagubiona i wyraźnie starsza od reszty towarzystwa. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że "Kwiat szczęścia" to zjadliwy portret współczesnych trzydziestolatków. 

Hasuner pyta wprost: czy da się odróżnić emocje udawane od emocji prawdziwych? W czasach kryzysu relacji międzyludzkich, środków antydepresyjnych i dominacji mediów społecznościowych, w których ciągle udajemy, to kwestia niewygodna i coraz bardziej aktualna. 

Lęki, traumy i wzruszenia 

Świat się rozpada, gdy umiera dziecko. Motyw utraty dziecka pojawił się aż w trzech filmach, które oglądam na festiwalu. Prócz Balaganova i wspomnianej „Wysokiej dziewczyny”, temat podejmuje również Johannes Nyholm w skromnym, ale fascynującym i brutalnym horrorze „Koko-di Koko-da”. Szwed korzysta z pętli czasowej, by odwzorować proces wychodzenia z traumy. Skądinąd znakomity pomysł, by zilustrować mozół codziennej walki z depresją. Po przypadkowej śmierci dziecka związek bohaterów rozlatuje się pod ciężarem niewypowiedzianej urazy, wzajemnych oskarżeń i ciszy. Obserwujemy tę parę, gdy próbują naprawić relacje na wspólnym kempingu. Przestrzeń, która ich dzieli, jest jednak ogromna – na dodatek zostaje zawłaszczona przez dziwacznych groteskowych oprawców, którzy pojawiają się każdego ranka. I torturują – podobnie jak bohaterowie torturują samych siebie. 

Z traumą próbują sobie poradzić również bohaterowie pięknego filmu Xiaoshuai Wanga „Żegnaj, mój synu”. Parę lat temu widziałam jego „Szanghajskie sny”, które złamały mi serce. Teraz było podobnie, tylko bardziej. Najnowsze dzieło Chińczyka, świetnie przyjęte na Berlinale, u nas nie wzbudziło większego zainteresowania – może to sprawka chybionej recenzji na Filmwebie, może mało atrakcyjnego nazwiska twórcy lub trzygodzinnego metrażu, a pewnie wszystkiego po części.

To intymna epopeja o żałobie, poczuciu winy i rodzinie, a także istnieniu człowieka w czasie i historii. Reżyser opowiada o swoim kraju, korzystając z niewielkiej lunety – obraz zawęża do losów zwyczajnych, nieefektownych Chińczyków, wielką historię ustanawia zaś tłem ich życia, które się w nie wkrada i burzy porządek. Humanistyczna perspektywa – dramaty ludzkie stają się cząstką większego dramatu. Film miesza porządki czasowe, niespiesznie przesuwa się do przodu, zasadzając emocjonalne bomby. Największą szykuje na koniec, choć wcześniej niemal obiecał, że na bohaterów nic już nie czeka. A jednak. Skromna scena, której reżyser nie przeciąga, a wręcz przeciwnie – obcina ją napisami końcowymi – funduje na sali zbiorowe ściskanie w gardle. Gdy opuszczam salę, słyszę pociągnięcia nosów. 

Ta nasza młodość z kości i krwi

Ale tak naprawdę przyjechałam do Wrocławia dla Oliviera Assayasa. Chodzenie do DKF-u na jego wczesne filmy to miły rytuał. Przed seansem lub po – lampka wina albo naturalne lody; małe snobizmy. Żywa i prawdziwa jest w jego filmach młodość, wielki temat Francuza – wyobcowana, dryfująca i roznamiętniona, kochająca żarliwie lub właśnie przestająca kochać, punkowa do utraty tchu. Dzieci jak dorośli, dorośli jak dzieci, choć wszyscy tracą niewinność, nikt nie chce wziąć odpowiedzialności. Rozśmiesza mnie i rozczula smutna i pełna patosu bohaterka „Bezładu”, która żegna się ze swoim chłopakiem. „Będę o tobie myśleć…" – mówi, ale po chwili dodaje – „Być może.” Podziwiam literackość kina francuskiego, językową i obyczajową swobodę. Zarówno kino polskie, jak i współczesny amerykański mainstream wydają się na jego tle okropnie zapóźnione – spięte, anachroniczne, pruderyjne.

W „Zimnej wodzie”, moim chyba ulubionym filmie Francuza, dostaję wspaniałą, półgodzinną scenę, która definiuje wolność i działa jak wehikuł czasu. Impreza w opuszczonym domu na skraju lasu. Kamera płynie przez łyse pomieszczenia wypełnione po brzegi zanurzonymi w chwili nastolatkami, którzy palą, piją, tańczą w rozciągniętych swetrach. Ognisko szaleje, przecinając czarną noc pomarańczowymi jęzorami. Gdy w ogniu płoną gałęzie, stare krzesła i marzenia, z głośników huczy muzyka: Alice Cooper, Bob Dylan, Leonard Cohen, Janis Joplin, Creedence Clearwater, Nico. To niezwykłe, ale czuję, jakbym tam była, i podobnie jak bohaterowie, nie chcę, żeby to się skończyło. Najgorsze, że wiem już, czym kończy się taka noc – chłodnym, bladym świtaniem, które osłabia kolory i czucie. Tak odchodzi młodość. 

Świat się rozpada, ale kino jest wieczne

Nie tylko rozpad. W tym roku trafiłam w programie na kilka palimpsestów – opowieści zakorzenionych w mitologii kina i rozkochanych w nim na zabój. Imitacje, pastisze, przeżycia. Docierają do podświadomości kinomanów poprzez atmosferę i siłę cytatu. Jak w „In Fabric” Patricka Stricklanda, ekscentrycznym horrorze o morderczej sukience, który wywołał w kinowej sali duchy giallo i nie tylko – sam straszył jak staroświeckie ghost story. Jak w „Długiej podróży dnia ku nocy” Bi Gana, kinofilskim seansie hipnozy, gdzie konwencja noir i poetyka snu staje się treścią samą w sobie, bez potrzeby urealniania czegokolwiek. I wreszcie „La Gomera” Corneliu Porumboiu, jeden z fajniejszych filmów tej edycji, zanurzony po uszy w klasyce amerykańskiego kina, a jednocześnie swój własny. Rumuński twórca zrobił coś absurdalnego – bohaterami filmu noir uczynił skorumpowanego gliniarza i gangsterów, którzy, aby spiskować, posługują się językiem gwizdanym. To zabawne i niesamowite – jak wiele innych rzeczy, które dzieją się w tym na przekór poważnym i dosadnym filmie z urokliwym finałem. 

I na koniec.

Jest w filmie Porumboiu scena, w której para bohaterów spotyka się w kinie, by wymienić informacje. Grają akurat „Poszukiwaczy” Johna Forda. Po zakończeniu tajnej schadzki bohaterka mówi do towarzysza coś, czego zwykle nie mówi się w tego typu scenach: „Ty idź, ja obejrzę do końca." I zostaje. 

A ja z nią. 


About the author

superchrupka

View all posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *