Żadnego trzepotania rzęsami. Carol Danvers to typ grunge’owej kumpeli ze szkoły, która za dzieciaka chodziła po drzewach i miała wiecznie zdarte kolana. Łobuziary maksymalnie skupionej na celu i spragnionej wyzwań, co niektórzy, zwłaszcza u dziewczyn, mylą czasem z arogancją. Ale czy pewnej siebie? No właśnie. To jedna z rzeczy, które w tym filmie bardzo mi się spodobały. Wiarygodny wizerunek dziewczyny z podwórka, która mimo determinacji i mocy, nie jest ani wszechpotężna, ani przebojowa. Bo ma w sobie niepewność – ludzką i znajomą, kulturowy lęk zaszczepiany dziewczynkom w dzieciństwie. Lęk, którego nie pomaga wyleczyć idące w parze przekonanie, że emocje należy trzymać na wodzy. Nie histeryzuj, dziewczyno – powtarzają mentorzy, uczy kultura. Poważni panowie boją się uczuć.
Za sterami „Kapitan Marvel” stanęli ludzie od kina niezależnego, Anna Boden i Ryan Fleck. To widać. Mimo kosmicznej naparzanki, film jest prosty, zwarty i unika przebodźcowania (pomijając pierwsze sceny). Widzę to jako atut, który nie tylko uprzyjemnił mi odbiór, ale też zbliżył historię ku mitom – uniwersalnym i pojemnym interpretacyjnie. W tym przypadku mitem jest nie tylko przebudzenie bohaterki i dopuszczenie do głosu emocji, ale też upadek aroganta Pigmaliona, który, by zapanować nad kobietą, rzeźbi ją według własnych przekonań, oraz przypowieść o tym, że nie warto oceniać obcych po pozorach, zwłaszcza że to bliscy czasem okazują się wrednymi gadami. Opowiadając tę bajkę, udało się zachować dystans. Dziewczyńskie sceny mają nie tylko moc, ale bywają intymne lub zabawne. Jak ta, w której Danvers kradnie motocykl przystojniaczkowi próbującemu wymusić u niej uśmiech. Brie Larson nie uśmiecha się przecież na zawołanie! Wszystko to – skromność, przesłanie, klasyczny, lekko slapstickowy humor (scena w metrze), a także oldschoolowi Scrullowie z ich zmiennokształtnością – pasują jak ulał do stylizacji na lata 90.
Poza tym nie mogłabym nie polubić filmu (a przynajmniej bardzo bym tego nie chciała), w którym pojawia się piosenka Garbage.