To były czasy. Te letnie, przyjemne wieczory, kiedy pod ścianą lokalnej knajpki siadało się z ciepławym piwem i znajomymi. Marzyło się wtedy głośno, choć nieco naiwnie, serce miało się gorące i podchmielone, chciało się coś zrobić, działać, lecz nie bardzo wiadomo było co. Zapach lata, wydłużone cienie, pryszczate twarze rówieśników, którzy nie nosili nazwisk, tylko ksywki, smutek zmieszany z przesadną ekscytacją – całkiem przyjemnie było mieć naście lat. Ten, kto to pamięta, uśmiechnie się już na widok pierwszych kadrów „Doomboya”. To tu, nad gładkim i zimnym papierem, unosi się autentyczna melancholia tamtych dni. Nie do końca wyidealizowana, trochę pryszczata właśnie, znajdująca swoją poetyckość między siarczystym „kurwa, stary!” a rozlanym podczas koncertu browarem.
Bohaterem „Doomboya” jest Id, nastoletni fan metalu z przydługą grzywką. Jego największym marzeniem jest podpisać kontrakt na płytę. Chłopak nie powala jednak ani umiejętnościami, ani wizerunkiem, jest totalnie przeciętny i przezroczysty towarzysko. I to akurat jemu, wątłemu i cierpiącemu na nadmiar wyobraźni wrażliwcowi, przytrafia się straszna rzecz. Umiera Ania, jego ukochana. To natomiast pozostawia po sobie dotkliwe straty. Teraz Doomboy zamiast serca ma dziurę, w głowie natomiast mętlik i głęboką rozpacz.
To nie tajemnica, że ból potrafi być natchnieniem, inspiracją, przełożyć się na sztukę. Cóż zatem mógłby zrobić w tak smutnej chwili Id, jak nie sięgnąć po gitarę? Robi to więc, a do towarzystwa bierze kumpla. Teraz zagra tak, że świat oniemieje – wydobędzie z instrumentu najpiękniejsze z możliwych dźwięki, które z rozpaczą i wrażliwością, uczuciem i ogromem emocji wzbiją się hen wysoko w chmury, być może dotrą do uszu Ani. Próba wysłania w przestrzeń muzycznej, intymnej wiadomości ma jednak nieoczekiwane skutki – dźwięk jakimś cudem dociera do masy słuchaczy. Z przeciętnego chłopaka o zasępionym obliczu Id staje się tajemniczym bohaterem, niemalże ikoną, bożyszczem tłumu i obiektem zazdrości. Choć wcale tego nie chce.
Opowiadając tę historię, Tony Sandoval zawędrował gdzieś w pobliże granicy banału. I choć pospacerował tam przez chwilę, nie przekroczył jej. Udało mu się za to bez zarzutu wyważyć losy Doomboya, emocje wprowadzając z wyczuciem i łagodnością, skutecznie przy tym zmiękczając swojego czytelnika. Sandoval świetnie w swoim komiksie operuje niespodziankami, wyposażając z pozoru zwyczajną historię o nastolatku nieoczekiwanymi fantastycznymi wtrętami. Te z kolei pięknie współgrają z główną linią fabularną, osobowością bohatera i budowanym od początku klimatem.
Nie zabrzmi to oryginalnie – przyjemność lektury jest tu w dużej mierze oparta na bajecznych rysunkach. Najwięcej zachwytu dostarczają chyba te gigantyczne, ujęte w wielkich, nawet całostronicowych kadrach. Potwory, przestrzenne krajobrazy (zainspirowane m.in. twórczością H. P. Lovecrafta), no i oczywiście charakterystyczne postacie z przydużymi głowami i wyrazistą mimiką, nadają opowieści wyjątkowej aury, nie z tego świata, wykrzywionej, karykaturalnej, a jednak łagodnej i przyjaznej. Sandoval łączy opowieść z siłami natury – wciąż eksponuje niebo, a wiatrowi każę dąć ile pary w płucach, tak jakby właśnie z wiatrem miały się unosić dźwięki gitarowej muzyki. Targane wiatrem są też emocje głównego bohatera.
„Doomboy” to komiks ujmujący. Wbija się w łaski czytelnika swoją szczerością i przyjemną prostotą. Otwiera drzwiczki do delikatnego, tęsknego świata. Częstuje nas kawałkiem wspaniałego popisu wyobraźni. To wystarczy.