Czym jesteśmy? (…) Tłumem, rojem. Myślimy grupowo, podróżujemy całymi armiami. Armie noszą w sobie gen zniszczenia. Jedna bomba nigdy nie wystarcza. Mgła technologii to strefa, w której wyrocznie knują swoje wojny. Oto bowiem zaczyna się ruch do wewnątrz (…) Świadomość się wyczerpała. Pora wrócić do materii nieorganicznej. Tego właśnie chcemy. Pragniemy stać się polnymi kamieniami.
Don DeLillo, „Punkt Omega”
Gdy spadają bomby atomowe, a rzeczywistość, do której przywykliśmy, zamienia się w gruz i pył, piękna Bonny Keller myśli o przedmiotach w swoim walącym się właśnie mieszkaniu. Gromadziła je przez całe życie, a straciła w zaledwie jednej chwili. „Wszystko to takie tandetne” – pomyślała, patrząc na rozbijające się lampy, rozłupujące się na części stoliki i krzesła, jeden wielki śmietnik. Oto na jej oczach skończył się stary świat, a nastał nowy początek.
Bonny to bohaterka powieści pt. „Doktor Bluthgeld” Philipa K. Dicka, opisującej życie po zakładzie atomowej i paradoksalnie jednej z najpogodniejszych w dorobku autora. Wizja przyszłości wysnuta przez niego nie jest tak przerażająca, jak moglibyśmy tego oczekiwać. Sam autor w posłowiu napisał z zaskakującą ufnością w ludzkość: Jest w niej [w książce – dop. D.J.] jakaś podstawowa prawda o człowieku i jego umiejętności przetrwania. Przetrwania nie jako zwierzę, lecz jako istota, która zachowuje się naprawdę po ludzku (…) Muszę przyznać, że postawiłem parę beznadziejnych prognoz, lecz jeśli chodzi o samych ludzi, ich siłę, nieustępliwość, żywotność… myślę, że tutaj przewidywałem słusznie (…) Jestem dumny z bohaterów tej powieści.
Warto zaznaczyć, że Dick okazał się dla swoich postaci wyjątkowo łaskawy i wrzucił je w dość przyjazne jak na postapokalipsę realia. Bo choć rzeczywistość faktycznie się tutaj wykrzywia, zdobycze technologiczne stają się rarytasem, produkcja zostaje zahamowana, brakuje leków, operacje są zbyt ryzykowne i gołym okiem da się zauważyć pewne anomalie (choćby mutację zwierząt, które „wskoczyły” na wyższy poziom inteligencji, a nawet zaczęły mówić) – to świat nadal trzyma się w kupie, jest daleki od gehenny. Ludzie nie umierają dręczeni nowymi chorobami czy głodem, za to szybko dostosowują się do nowych warunków. Do cywilizacji, która zrobiła dwa kroki w tył.
Nagle odwracają się też priorytety. Najbardziej przydatną umiejętnością w świecie po Katastrofie jest zdolność do naprawiania rzeczy. Sprawny rzemieślnik, który potrafi uruchomić psujące się radio czy znaleźć nowe zastosowanie dla programatora pralko-suszarki, staje się największym bohaterem społeczeństwa, zdolnym odbudowywać cywilizację kawałek po kawałku i dawać ludziom szczęście. Apokalipsa zamienia rzeczy, które kiedyś stanowiły nudną powszedniość, w wyjątkowo cenny towar. Tworzenie coś z niczego, szukanie nowych zastosowań dla znalezionych przedmiotów, łączenie je w zaskakujący sposób – to jedna z recept na przetrwanie.
Dick, akcentując znaczenie fachu w rękach i praktycznej wiedzy oraz stawiając je ponad naukami humanistycznymi czy psychologią, krytykuje jednocześnie obserwowany przez siebie pęd ludzkości do nadmiernego gromadzenia i szaloną, niezahamowaną produkcję. Dzisiaj, dokładnie pół wieku od powstania „Doktora Bluthgelda”, odczuwamy to jeszcze dobitniej. Żyjemy w rzeczywistości, w której nie tylko niewielu z „przeciętnych obywateli” potrafi naprawić pralkę, ale rzadko kiedy zatrudnia do tego fachowca. Bardziej opłaca się zepsuty sprzęt wyrzucić, niż inwestować w jego naprawę.
Na podobnym motywie zbudował swoją wizję świata po katastrofie inny amerykański pisarz – Paul Auster. Już w tytule książki „W kraju rzeczy ostatnich” zawarł charakter opisywanych realiów. To powieść mało znana w Polsce, mocna jednak i zapadająca w pamięć. Pisarz rozpościera przed czytelnikiem świat znacznie okrutniejszy niż u Dicka. Opowieść zaczyna się słowami: To są już ostanie rzeczy, napisała. Znikają kolejno, bezpowrotnie (…). Nic nie jest trwałe, nawet własne myśli. I nie wolno szukać tego, co przepadło, strata czasu. Co raz znikło, nie wróci. Zanim autor „Trylogii nowojorskiej” rozwinie fabułę, na paru stronach naszkicuje świat, z którym nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego. Dotkliwy głód czyni ludzi tak chudymi, że wiatr jest w stanie ich zdmuchnąć z ulicy. Uczucie totalnej beznadziei nasila powszechne myśli samobójcze. Ludzie dobrowolnie odchodzą z tego świata, skacząc z wysokich budynków (Skoczkowie) lub przemęczając się bieganiem, „zaganiając się na śmierć”, aż serce nie wytrzyma (Biegacze). Oprócz tego, że istnieją tu Kliniki Eutanazji, swoich klientów mają również Kluby Zabójców, w których można zamówić morderstwo samego siebie. Czasem wydaje mi się, że śmierć to jedyna rzecz, którą jeszcze czujemy, nasza forma artystyczna, jedyny środek wyrazu – czytamy.
Bohaterka „Kraju rzeczy ostatnich” w swojej relacji z kończącego się Miasta szczegółowo opisuje sposoby na to, by przetrwać. Mówi, jak chodzić po gruzie, radzi, by nie dać się przemoczyć, napomina, że najważniejsze w tym szczątkowym świecie jest dobre obuwie, a jednym z najbardziej opłacalnych zawodów jest tzw. szperanie. Szperacze i Rupieciarze wyławiają z morza gratów to, co najcenniejsze, sprzedają i zarabiają na tym niezłe pieniądze. Niedostatek zmusza umysł do większej giętkości i każe mu wynajdować nowe rozwiązania – mówi narratorka. W Mieście nawet odchody mają swoją wartość, zastępują bowiem cenne surowce i służą do wytwarzania energii. Musisz się nauczyć ograniczać potrzeby do minimum. Im mniej dla siebie chcesz, tym mniej ci potrzeba.
Problem dokuczliwego deficytu przedmiotów pojawia się również u Doris Lessing w głośnym „Pamiętniku przetrwania”. Autorka w jednej ze scen opisuje zasady funkcjonowania domu handlowego na miarę trudnych czasów. Parę pomieszczeń zajmują tu ludzie, nie przez przypadek starsi, którzy taśmowo naprawiają znalezione na wysypisku śmieci przedmioty – przyrządy, uszkodzone naczynia, zegary, okulary, meble. Inne rzeczy, nieprzydatne już w wyniszczonej rzeczywistości, są rozkręcane, a dla uzyskanych w ten sposób części znajduje się nowe zastosowanie. Zresztą kwestia maksymalnego wykorzystywania pozostałych dóbr materialnych to jeden ze smaczków kina postapokaliptycznego. Zwykle z ciekawością obserwujemy pomysły scenarzystów, scenografów czy kostiumologów, którzy starają się jak najrealniej odzwierciedlić zniszczoną ziemię, między innymi szukając drugiego życia dla prozaicznych rekwizytów.
Umysł praktyczny znacznie lepiej będzie sobie radził w postapokalipsie, niż umysł skłonny do melancholii. Świat u schyłku nie jest bowiem światem dla marzycieli i wrażliwców. Realia na około ranią, wystawiają psychikę na próbę, każą obcować ze śmiercią, niesprawiedliwością i przemocą. Na ulicy w biały dzień, za rogiem w ciche popołudnie, a już na pewno nocą w czeluściach opuszczonego budynku – wszędzie czai się zło i zjawiska, z którymi trudno się oswoić. Taki właśnie obraz życia po katastrofie snuje większość pisarzy mierzących się z tematem, w tym i Cormac McCarthy, autor nagrodzonej Pulitzerem „Drogi”. Nieustanne uczucie zagrożenia, które towarzyszy ojcu i synowi, dwóm smutnym pielgrzymom przemierzającym wyludnioną ziemię, strach, ból, głód, zmęczenie, przeszywające zimno – to dominujące elementy opowieści. Pojawia się tu też wspomnienie kobiety – matki i żony bohaterów – która odebrała sobie życie, nie mogąc pogodzić się z katastrofą. Ojciec tęsknotę i pamięć o niej musi zdusić w sercu. Odświeżanie w głowie ciepłych wspomnień ciągnie w dół, nie pozwala zmierzyć się z teraźniejszością, odbiera bohaterskość, utrudnia sprawę. Rozpamiętywanie to nie jest dobry pomysł.
Zasada ta wraca w literaturze postapokaliptycznej wiele razy. Wspomina o niej Auster, twierdząc, że kontemplacja dawnego porządku równa się ciężkiej walce toczonej w głowie. Zmiana goni zmianę, każdy dzień niesie ze sobą nowe wstrząsy, dawne zasady okazują się czcze i puste. Otóż i dylemat: chcesz niby przetrwać, przystosować się – żyć jak się da. Ale najpierw musisz zabić w sobie wszystko, dzięki czemu dawniej uważałeś się za człowieka. Rozumiesz? Żeby żyć, musisz się zabić. O tym samym pisze również Dmitrij Głuchowski, autor popularnego w Polsce czytadła pt. „Metro 2033”. Jego bohaterowie ukrywają się po wojnie atomowej w korytarzach moskiewskiego metra i tam budują nowe państwa i miasta, tworząc jednocześnie zupełnie nowy porządek, nowy świat. W codzienności mierzą się nie tylko z brakiem rzeczy i surowców, atakami mutantów, ale i… melancholią. „Nie wolno mi marzyć. Tamte czasy minęły bezpowrotnie” – dyscyplinuje sam siebie główny bohater, gdy jego myśli stają się zbyt tęskne.
(Na marginesie warto wspomnieć, że powieść Głuchowskiego to historia zaprojektowana głównie pod "męskość", jej stereotypowy, przebrzmiały już wyraz. Autor marginalizuje znaczenie kobiet w postapokaliptycznym metrze, wspominając jedynie, że te nie mają po co wypuszczać się na dłuższe eskapady, a potem zamyka je w kuchni, gdzie przygotowują posiłki dla strudzonych stalkerów i wojowników o lepsze życie. Kobiety w sześćset stronicowej książce okazują się niewyraźnymi bohaterkami zaledwie kilku skromnych akapitów, gdzie odgrywają role kochanek, prostytutek, kucharek albo matek. Lepiej poczytać Lessing!)
***
Philip Dick wydał „Doktora Bluthgelda” w 1964 roku. Tytułowym bohaterem uczynił paranoicznego, dręczonego wyrzutami sumienia fizyka, ojca bomby atomowej, który został przez społeczeństwo obarczony odpowiedzialnością za Katastrofę. Rok wcześniej zadebiutowała w księgarniach „Kocia kołyska” Kurta Vonneguta, w której autor podjął ten sam wątek, tworząc własną wizję twórcy morderczego wynalazku. Chemik Feliks Hoenikker, w przeciwieństwie do Bluthgelda, jest zupełnie pozbawiony poczucia odpowiedzialności, wyzbyty emocji. Niech za przykład posłuży anegdota opowiedziana w książce przez jego syna. Kiedy świat poznał się na mocy bomby zdolnej zmieść z powierzchni ziemi całe miasto, jeden z naukowców i świadków tego odkrycia rzekł do Hoenikkera: „Od dzisiaj nauka wie, co to grzech”. Chemik odpowiedział wówczas: „Co to jest grzech?”
Obie książki powstały pod wpływem panujących na początku lat sześćdziesiątych „atomowych nastrojów”. Dick w wyniku ówczesnych zagrożeń był przekonany, że świat skończy się jeszcze przed rokiem 1964. Vonnegut wyraźnie powątpiewał w logikę tamtejszych wydarzeń. Nic dziwnego, że w „Kociej kołysce” zniszczył cywilizację za pomocą głupiego, bezsensownego przypadku. I choć dzisiaj stare widma dręczące wtedy pisarzy i całą ludzkość wydają się już nieaktualne, nie znaczy to, że nie znalazły swoich złowrogich następców.
Gdyby świat skończył się znienacka, wspomnijcie rady naszych literackich bohaterów oraz ich charyzmatyczne charaktery. Nigdy przecież nie wiadomo, kiedy przyda się umiejętność rozpalania ognia czy naprawy wentylatora.
Znamy tyle wspaniałości, które dał nam postęp cywilizacyjny, ale czy umielibyśmy polepszyć warunki człowieka pierwotnego? Czy umielibyśmy zbudować lodówkę? Czy potrafimy przynajmniej wyjaśnić, jak działa? Co to jest elektryczność? Co to jest światło? Przez całe życie dzień w dzień stykamy się z tego rodzaju zjawiskami, ale jaki z tego pożytek, jeśli rzuceni nagle w przeszłość nie potrafimy wyjaśnić najprostszych zasad ich działania (…) Czy potrafiłbyś zrobić zwykłą zapałkę, aby potrzeć w nią o skałę i wzniecić ogień? (…) Gdybyś któregoś dnia ocknął się w Średniowieczu, a wokół szalałaby zaraza, czy potrafiłbyś jej zaradzić, wiedząc to, co wiesz o rozwoju leków i chorób? – pisze w „Białym szumie” Don DeLillo, autor o wyjątkowo złowróżbnej wyobraźni.
A gdybyś Ty, Drogi Czytelniku, ocknął się po apokalipsie, jak długo zdołałbyś przetrwać?
Pierwotnie tekst ukazał się na łamach nieistniejącego już bloga cdp.pl