Oczy Sylvii Sydney w „Merrily We Go to Hell” (1932) Dorothy Arzner, niezależnie od nastroju, ciągle wilgotne, jakby na granicy płaczu. Zresztą oczy, a ściślej – spojrzenia – są w tym filmie bardzo istotne. Jako spadek po kinie niemym, zawsze coś znaczą. Spojrzenia tęskne, zakochane, melancholijne, rozżalone, zazdrosne. Wreszcie – zamroczone alkoholem. Oto mamy historię młodej dziewczyny, która pokochała pijaka i utraciła niewinność. Traciła ją powoli, etapami, z każdym kolejnym zaniedbaniem mężczyzny coraz bardziej – gdy zapomniał i przyniósł wstyd, gdy się nie pojawił lub pojawił pijany, gdy zamiast obrączki wcisnął na palec korkociąg, gdy zdradził. I nagle znalazła się tu, w mrocznym i dusznym miejscu, gdzie wyelegantowani goście śmieją się, ile sił w płucach, choć wszyscy mają depresję.
Nietrudno rozpoznać, że film wyszedł spod ręki kobiety. Arzner – reżyserka zapomniana, choć intrygująca i wyjątkowa na tle swoich czasów – nie tylko stawia emocje bohaterki w centrum, ale potrafi też dotrzeć do ich głębi. Jest bezpośrednia i szczera, dzięki temu czyni je uniwersalnymi. Przywodzi tym na myśl opowiadania współczesnej sobie Dorothy Parker, ich podważony alkoholem i zepsuty świat z czasów prohibicji, a w nim kobietę – szampańską na zewnątrz, złamaną w środku.