To były czasy, pamiętacie? Dziewicze jeszcze. Czasy, w których oglądało się filmy głównie dla przyjemności. Nie po to, by wyrażać o nich opinie.

Bywa, że ta choroba zaczyna się niewinnie. Pewnego razu oglądasz film i tak bardzo ci się podoba, że nagle masz ochotę podzielić się tym z całym światem. I hyc! – już jesteś przy komputerze. I już smarujesz na swojej tablicy entuzjastyczne frazy. Kropka, enter, jeśli masz szczęście, za moment będziesz odliczać napływające lajki.

Uradowany własną erudycją i sympatią u innych, połechtany i spełniony, nie wiesz jeszcze, jak bardzo masz przekichane. Upierdliwa myśl o zbieraniu lajków już się od ciebie nie odczepi. Niedługo o tym, co napisać na fejsie, będziesz myśleć nie po obejrzeniu filmu, ale już w trakcie jego trwania. Między jedną sceną a drugą będziesz układać w głowie zdania, zapisywać je w pamięci – zabawne, trafne, zajebiście błyskotliwe. Marzenia o górze lajków rozświetlą twoją twarz.

Może nawet założysz fanpejdż? Bloga? Pamiętaj, choroba szybko postępuje. Tydzień, dwa, trzy, a o własnych opiniach myślisz już nie w trakcie filmu, ale jeszcze przed jego obejrzeniem. Ba! Cały repertuar, a potem wrażenia, także dobierasz pod lajki.

Możesz też być bardziej cyniczny. Już od początku pisać o filmach nie z potrzeby serca, ale z potrzeby lansu. Lub z zazdrości, bo inni piszą i im wychodzi. Albo jeszcze gorzej. Możesz na przykład być krytykiem filmowym.

Nakarm swój narcyzm!

Jeżeli nie jesteś głaskany, Twój rdzeń kręgowy usycha
Eric Berne, „W co grają ludzie?”

A to wszystko przez internet. Internet – najbardziej narcystyczne z mediów – daje ogromny, powszechnie akceptowany, wachlarz możliwości celebrowania samych siebie. Większość aktywności w internecie polega na udowadnianiu innym swojej zajebistości. Dla jednych jej ekwiwalentem będą sterylne zdjęcia posiłków i bladych przestrzeni modnego mieszkania. Dla innych selfie na tle palmy i oceanu lub chociażby Pałacu Kultury. Jeszcze inni będą się chwalić swoją erudycją np. głęboką znajomością kina.

Bo i tu, w pisaniu o filmach, łatwo przekroczyć cienką granicę między naturalnym entuzjazmem – spontaniczną, szczerą potrzebą dzielenia się zachwytem lub rozczarowaniem – a cyniczną kreacją. Nasze opinie stają się coraz bardziej wykalkulowane, a głównym profitem płynącym z ich publikacji przestaje być dialog z innymi, ale stworzenie swojego ulepszonego „ja” – mądrzejszego, bardziej wszechstronnego, lepszego „ja” od „ja” innych. Ocenianie filmów w internecie zaczyna przypominać wyrachowaną grę w zabieganie o uwagę. Wygrywają ci, którzy za pomocą zainteresowania słuchaczy przekonają samych siebie o swojej wyjątkowości i popularności. I o doniosłości własnych ocen. 

krytyk

Strach przed śmiesznością

Jakiś czas temu w jednym z internetowych programów o filmach, pewien popularny polski krytyk, zmieszał się nieco z zaskakującego powodu. Chodziło o szereg pozytywnych opinii, które wyrażał na temat festiwalowych premier, w odróżnieniu do kolegów ze studia, którzy wszystko krytykowali. „Nie chcę wyjść na wesołego głupka, który tak wszystko wysoko ocenia… ale…” – asekurował się.

Innym razem, w „Tygodniku kulturalnym”, obśmiano jednego z krytyków, który w opinii swoich redakcyjnych kolegów zbyt często określa filmy mianem arcydzieła.

Tę samą tendencję, nazwijmy ją strachem przed wysokimi ocenami, da się zaobserwować wśród użytkowników filmwebu. Przyjęło się bowiem, że surowość wobec filmu, malkontenctwo, szukanie w pierwszej kolejności wad, a nie zalet, jest wyrazem mądrości krytyka. Jego siły i rozsądku. W przeciwieństwie do częstego chwalenia – dowodu naiwności i głupoty. Dzisiaj bardziej na miejscu jest więc filmu nie docenić, nie zauważyć jego zalety, pokręcić na niego nosem, niż go pochwalić. Jeśli natomiast chwalić, to umiarkowanie. Nikt nie chce przecież, by utożsamiano go z "wesołym głupkiem". 

Chroniczny strach przed wysokimi ocenami prowadzi do dziwacznej sytuacji. Otóż, obserwując facebookowe tablice lub filmwebowe profile wielu krytyków (profesjonalnych lub samozwańczych, obojętnie), można odnieść wrażenie, że nikt z nich nie oglądała filmów bardzo dobrych. Lub, co gorsza, takich filmów już się nie kręci. Najpopularniejszą oceną jest 7/10 (w filmwebowej skali, film „dobry”) albo 6/10 (film „niezły”), filmów „bardzo dobrych” (8/10) tyle, co kot napłakał, rewelacyjnych (9/10) prawie wcale, zaś arcydzieła skończono kręcić mniej więcej w roku 1979, bo ocenić na 10-tkę nowy film to przecież jakieś szaleństwo. Na takie ekstrawagancje można pozwolić sobie raz na parę lat!

Czasami prowadzi to do schizofrenii – gdy porównujemy opinię krytyka (wspaniały!) z jego „gwiazdkową” oceną (7/10). Wystawienie „ósemki” okazuje się zbyt odsłaniające, to jakby napisać sobie na czole: "frajer". Ewentualnie można postawić 7,5. Bo dziesięciostopniowa skala jest niewystarczająca. Chyba żadna by nie była.

Z surowych ocen krytyków można wysunąć przygnębiający wniosek – w kinie nie ma już czego oglądać. 

TMS-Statler&Waldorf-BalconyBox

W kleszczach ironii

Zaniżanie oceń to maska, którą zakładamy na potrzeby internetowego audytorium. Maska mędrca. Maska wytrawnego widza, którego nie da się zadowolić byle czym. Maska niedostępnej, pięknej dziewczyny, o którą trzeba zabiegać co sił, ale ona i tak da ci kosza.

Gdy krytykujemy filmy, sami siebie ustawiamy w pozycji wyższego, tego oświeconego. Twórcę filmowego traktujemy z góry. Ironizując na temat jego – w naszej wszechmocnej opinii – średnio udanego filmu, uśmiechamy się lekceważąco. „Znowu zbłądził” mówimy, podśmiewując się pod nosem, bo przecież my wiemy lepiej, jak jego film powinien wyglądać. Mnożymy efektowne, uszczypliwe porównania, punktujemy "błędy". Cały ten proces tylko pozornie służy krytycznemu dyskursowi, tak naprawdę jednak opiera się na łechtaniu własnego ego, karmieniu go, podsycaniu. I budowaniu wizerunku bardzo poważnego autorytetu. Tymczasem ironia, tak popularna w dyskursie krytycznym, to ścieżka nie ku oświeceniu, ale na manowce. 

Ironia jest destruktywna. Zamyka nas na film, na dialog z twórcą lub z innymi widzami. Naigrywając się z filmu, spychamy go na dalszy plan, a sami wpychamy się na plan pierwszy. To nasze show. Nasz lans. Nasz czas. Wskakujemy na barki twórcy i promujemy się poprzez szyderę z jego pracy, wypieszczone komentarze. Tłum szaleje (czyt. lajkuje), karmi się naszym błyskotliwym cynizmem, naszą nonszalancją.  

Ironia to miecz obosieczny. Wojując nim, sami wystawiamy się na śmieszność. Irvin Shaw, zapytany o stan krytyki w Ameryce, odpowiedział prosto i szczerze:

Krytycy w Nowym Jorku są miłymi dziennikarzami, żaden z nich nie jest jednak tak ogromnie ważny, jak sądzi.

i

Na ogół sądzę, niezależnie od tego, czy moja książka ma dobrą recenzję czy fatalną, że krytycy nie są prawdziwymi autorytetami. To tak, jak rozmowa z ludźmi w czasie przyjęcia – nie ma w niej ani głębi, ani poszukiwań.*  

Warto zauważyć, że mowa tu o nowojorskich krytykach, a nie gwiazdach polskiego facebooka. Gdy spojrzymy na siebie z dystansu i pojmiemy, jakie tak naprawdę mają znaczenie w świecie branży filmowej, albo szerzej – w ponadczasowej kulturze opowiadania historii – nasze buńczuczne opinie, gwiazdki i statusy, nie zostaje nam nic innego, jak oblać się rumieńcem i schować ego do kieszeni. Cóż z tego, że zebrałeś 200 lajków? 200 kliknięć myszką? Albo… pfff… 20? Twoja opinia to ledwie pierdnięcie w każdej, choć trochę znaczącej skali. 

Bardzo fajnie o destruktywnej sile ironii pisał David Foster Wallace w słynnym eseju o amerykańskiej telewizji. Chorobliwych ironistów, wiecznych malkontentów, „rebeliantów”, utożsamił z drętwą miną „dziewczyny-która-tańczy-z-tobą-ale-najwyraźniej-wolałaby-tańczyć-z-kimś-innym”. Miną, która stała się dla jego pokolenia synonimem bycia „cool”. Pisał o tym już na początku lat 90., a wydaje się, że nic od tamtej pory się nie zmieniło:

Drętwota i cynizm wyrazu twarzy niedwuznacznie transmitują postawę wyrastania ponad tłum – płaskość i drętwota są ponad sentymentalizm, cynizm zaś świadczy o znajomości rzeczy i o tym, że naiwnie dawaliśmy się nabrać na coś takiego może w wieku czterech lat.**

Według Wallace’a ironia i arogancja to przestarzałe metody wyrażania siebie. Dlaczego? Po pierwsze: ironia ma zastosowanie tylko w nagłych przypadkach i działa wyłącznie w systemie przerywanym – nadużywana staje się nużąca, niestrawna, przykra. Po drugie: jest nieużyteczna, bo nie buduje, ale niszczy. Tyranizuje. Zamyka możliwość zadawania pytań i prowadzenia rzeczowych dyskusji. Sprowadza innych – czyli tych, którzy nie zgadzają się z opinią ironisty – do roli wesołych głupków.

W tym znaczeniu ironia to specjalność polskich krytyków. Mam wrażenie, że w tym środowisku niemal wszyscy stroją drętwe, znudzone miny. Że-najwyraźniej-chcieliby-tańczyć-z-kimś-innym. 

Opiniując filmy, łatwo wpaść w pułapkę przekonania o własnej nieomylności. Tak rzadko dopuszczamy do siebie myśl, że możemy się mylić, prawda? Że to nasze własne ograniczenia, a nie nieudolność twórcy, nie pozwalają nam zaakceptować tego, co widzimy na ekranie.  Że to my czegoś tu nie zrozumieliśmy. Ogłaszamy, wyrokujemy. Rzadziej pytamy, zastanawiamy się, głośno myślimy. Dlatego tak bardzo lubię recenzje Tadeusza Sobolewskiego, które znacząco wyróżniają się na tle narcystycznego środowiska. Z nich trudno wywnioskować, na ile "gwiazdek" zasłużył dany tytuł. To raczej rozmowa z twórcą, próba odkrycia jego intencji i bogactwa znaczeń. Uczciwy dialog. 

St Jerome_Caravaggio_0

***

Kultura cyfrowego narcyzmu pęcznieje. Nasze opinie przestają być naszymi prawdziwymi opiniami, a stają się nieustanną okazją do lansu. Wszystkim nam brakuje zdrowego dystansu. Świat zna takie żałosne sytuacje, totalne śmiesznostki, że ktoś komuś „lajknął”, a potem lajka wycofał, bo się rozmyślił. Kolega ocenił przecież na „osiem”, a nie na „siedem”, napisał, że „świetne”, a to przecież nieprawda. Pochopnie zalajkowałem. Nie zasłużył. Cofam, bo przecież szanuję siebie i swoje lajki. Co to za świat, w którym kliknięcia myszką mają aż takie znaczenie?  

To całe „szanowanie swoich lajków”, wydzielanie ich, kalkulowanie, z drugiej strony – zabieganie o lajki innych, lajkowa paranoja, aż wreszcie – pozowanie, wtłaczanie opinii w „gwiazdki”, inscenizowanie swojego wizerunku, udawana autentyczność, udawana błyskotliwość, cyfrowy narcyzm – wszystko to z czasem staje się bardzo męczące. Pragnienie świata bez lansu, które zderza się z własną potrzebą lansu, kończy się niczym innym, tylko bólem głowy. Mnie ciągle boli. A Was? 

 

Przypisy: 

* Cytaty z Shawa pochodzą z książki "Kontrapunkt" Roya Newquista, zbioru wywiadów m.in. ze znanymi pisarzami. 

** Cytat z eseju "E UNIBUS PLURAM telewizja a fikcja amerykańska", który znalazł się w zbiorze "Rzekomo fajna rzecz, której nigdy nie zrobię", wyd. WAB, 2016. 


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *