„Internet nie uznaje autorytetów” – pisze młody i znany krytyk na łamach najchętniej czytanego w Polsce serwisu filmowego (którym skądinąd zarządza). Tekst dotyczy egalitaryzacji krytyki filmowej, która zadomawiając się w internecie, pogrzebała podział na wszechwiedzący autorytet i „zwykłego czytelnika”. W tekście tym, oprócz próby ujęcia pewnego zjawiska, da się wyczytać coś na kształt żalu. Otóż nie sposób być w internecie (na Filmwebie?) krytykiem-autorytetem, skoro niedookreślony, anonimowy odbiorca (dodajmy – często gimnazjalista albo ktoś uprzedzony), ma w internetowej przestrzeni prawo głosu – może ni stąd, ni zowąd wystrzelić z negatywnym komentarzem, który zyska aprobatę jemu podobnych i zrujnuje tym samym całą krytyczną robotę.
Owszem, łatwiej żyło się krytykom w czasach, gdy pisano do nich listy, zamiast reagować bezpośrednio pod tekstem. List można wyrzucić do śmieci, komentarza skasować nie wypada. Ale czy to znaczy, że funkcja autorytetu już przebrzmiała? A może nie każdy powinien do niej pretendować?
Jestem pryszczatą gimnazjalistką
Internet nie zna więc świętości. Nie ma szacunku dla czyjejś pracy, jest nieobiektywny. Czai się pod postacią sfrustrowanego, pryszczatego internauty, który nie przegapi żadnej okazji, by w ciemnym kącie obklejonego plakatami pokoju dokopać elicie krytyków złośliwym komentarzem, dowartościowując się w ten sposób lub dając upust niskim emocjom. Przyjrzyjmy się więc pryszczatemu anonimowi, skoro ma w palcach taką potęgę. Czy fatycznie nie uznaje autorytetów? Nie nauczyli go tego w szkole? Matka go rozpieściła, a ukształtował Facebook? Czy może dość instynktownie nie dostrzega autorytetu tam, gdzie go po prostu… nie ma? Przykładowo wśród gwardii młodych, na w pół samozwańczych i dość chełpliwych krytyków (rocznik ’89 w porywach do ’82)?
„My, choć nas niewielu, ale szczęśliwi, my gromadka braci…”
Nie ma co ukrywać – grupa młodej, obiecującej krytyki jest u nas silna i stabilna. Śledząc uważniej krytyczny dyskurs, można odnieść wrażenie, że jest ona również wyjątkowo ciasna. Gdy zajrzymy do każdego z medium – od internetu i kilku znaczących portali, poprzez prasę, radio, na telewizji kończąc (nawet tej śniadaniowej), wciąż przewijają się te same nazwiska. I nie jest to krzywdzące uogólnienie. Naprawdę tak jest! Można przedstawicieli krytycznej braci wymienić jednym tchem i to z pamięci. Istnieje nawet taki prestiżowy branżowy konkurs dla młodych krytyków, którego wyniki na przestrzeni lat potwierdzają tę tezę. Każą bowiem przypuszczać, że gdyby wprowadzić do regulaminu regułę, według której wyróżnionym – niezależnie od miejsca, które się zajęło – można być tylko raz, to wkrótce… niemal nie byłoby kogo nagradzać.
Wobec powyższego chciałabym, by młoda, polska krytyka nie czepiała się nas, „zwykłych odbiorców” – nie oczekiwała pokłonów i nie reagowała zdziwieniem na nasze czasem złośliwe komentarze, bez „dzień dobry”, „dziękuję” i „pozdrawiam serdecznie, uniżona czytelniczka”. Owszem, trudno w internecie o relacje mistrz-uczeń, ale nie dlatego, że komentarze pisze się łatwo i nie trzeba adresować koperty. Jedna z przyczyn tkwi gdzieś indziej – zaledwie chwila w mediach społecznościowych sprawia, że elitarna grupa krytyków jawi się jako mieszcząca się przy jednym knajpianym stoliku radosna grupka znajomych. Sieć powiązań – kto, z kim i gdzie – jest tu bowiem tak gęsta jak w „Grze o tron”. Można by nawet rozrysować wykres – z tą różnicą, że tutaj nikt nikomu nie odcina głowy. Tu się wzajemnie promuje.
Zostawmy jednak klaustrofobiczny charakter młodej krytyki. Może się czepiam, a to faktycznie największe orły z mojego pokolenia. Zresztą cóż nam do tego, plebsowi przed monitorami, że krytyka się zna, lubi i szanuje. Najważniejsze są przecież teksty. A czy one są dobre? Czy tak fatalne, że „czytelnik zrobiłby to lepiej”?
Dwa na dziesięć
Niełatwo o jednoznaczną charakterystykę. Rzetelność blogerska nie pozwala wrzucić wszystkich do tego samego wora, szczególnie że tu, w sielankowej rodzinie krytyków, faktycznie jest jak w serialu – każdy jej członek ma jakieś właściwości, cechy charakterystyczne. A jednak cichy głos wewnętrznego kinofila podpowiada, że z jakością internetowej publicystyki nie do końca jest dobrze. Pomijając już ciężki grzech błędów rzeczowych, nie mogą się przecież podobać takie rzeczy, jak: banalizowanie tematów, ślizganie się po nich, brak kontekstów, szerszej, sięgającej dalej niż „nowe kino” wiedzy, oryginalnych pomysłów, zmysłu literackiego, a do tego swoista przemądrzałość, nieociosany, autorytarny głos, który nie nakierowuje, ale orzeka. I to z ironicznym uśmiechem. Tak, wiemy – krytyk w internecie ma bardzo mało czasu na odpicowanie swojego tekstu i sięgnięcie do źródeł… jak więc możemy mieć wobec niego wygórowane oczekiwania!
Brak czasu to inna sprawa, ale przyznajcie – nie sposób traktować jak autorytet polskiego krytyka, który na swoim oficjalnym, filmwebowym profilu wystawia „Zabójczyni” Hou Hsiao-Hsiena ocenę „2/10” i opatruje ją głupawym komentarzem (czy to brawura? oryginalność? radyklany sąd? czy może zwyczajna chełpliwość i nieodpowiedzialność za słowa, a raczej za… „gwiazdki”?). Nie sposób uważać za autorytet publicystki, która w telewizji bez mrugnięcia okiem wypowiada słowa: „nie znoszę francuskiego kina”. Nie da się z powagą czytać również tych wszystkich bliźniaczych recenzji „Zjawy”, w których każdy krytyk jak powszechne zaklęcie porównuje kino Iñárritu do kina Malicka, albo lepiej – „późnego Kieślowskiego” – dodatkowo zuchwale to traktując jako ujmę (ci sami krytycy, jak jeden mąż, przywoływali w swoich recenzjach „Nienawistnej ósemki” Agathę Christie i jej „Dziesięciu murzynków” – co za zgodność i oryginalność! I z pewnością wszyscy przeczytali). Nie sposób wreszcie oglądać z respektem nagrań wideo, w których młodzi krytycy dyskutują o filmach mniej więcej na tym samym poziomie, co my, „zwykli odbiorcy” między sobą, nie mając nam absolutnie nic więcej (mniej?) do przekazania niż my sobie wzajemnie. Tu nie chodzi o brak czasu, ani o odmienne gusta. Ale o podejście do tematu oraz szacunek dla odbiorcy i dla dzieła filmowego.
Mój kumpel autorytet
Autor tekstu, do którego odwołałam się na początku, już od kilku lat, jak jakąś mantrę, powtarza tę samą opinię – dzisiaj najważniejszy dla krytyka jest własny, charakterystyczny styl pisania. Tylko on pomoże mu zebrać publikę i utrzymać się na powierzchni. Wielu więc na ślepo podąża tą drogą, skupiając się głównie na poszukiwaniach indywidualnych sposobów na słowną masturbację (z różnym zresztą skutkiem). I jest w tym pewna pycha. I jest też sporo lenistwa. A między pychą i lenistwem brakuje miejsca na wysiłek myślowy.
Tak naprawdę dobre teksty bronią się same. Łatwo wygrywają pojedynek z pryszczatym gimnazjalistą lub anonimowym malkontentem – negatywne, nieadekwatne komentarze pisane w gniewie pod nimi zwykle rażą w oczy, są nie na miejscu jak kiepski żart i nikt myślący nie traktuje ich poważnie. By napisać taki tekst, trzeba jednak nie tylko dobrego pióra, ale też wiedzy oraz… pokory. Tymczasem niełatwo o pokorę, kisząc się we własnym sosie – spoglądając na kolegów, ale nie bacząc na autorytety. No chyba, że za autorytet uznać… swojego kolegę.
***
Nie. Nie uważam, że zrobiłabym to lepiej. Jestem po prostu głodna. Głodna dobrych tekstów.
Nie umiem Twojego tekstu nie odnieść do literackiego świata krytyki, a raczej do naszej blogosfery książkowej, czyli krytyki popularnej – dostaję w ostatnich miesiącach (jakoś wcześniej chyba ignorowałam ignorantów) bolączki zębów i kości w ogóle na wszystkie "autorytety", które w sposób opryskliwy, zajadły i zwyczajnie głupkowaty odrzucają klasykę literatury, literaturę tzw. wysoką i teksty, których wyższość oraz wartość jest niepodważalna, wykorzystując argumenty, które nie mają nawet poziomu udającego intelektualne rozeznanie. Co więcej, chełpią się swoją ignorancją, nieznajomością tematu (o kontekstach nie wspominając!), a wszystko porównują wykorzystując w kółko te same zestawy zdaniowe i konstrukcje na poziomie średniej jakości Y.A. To boli. Zwyczajnie boli. Martwiło, kiedy było zjawiskiem sporadycznym, a teraz stało się tak nagminne, że aż gul skacze w gardle. Tak jakby pisanie o kulturze upadło do granic wytartych frazesów, przepisywanych bez zrozumienia.
Jak zawsze uwielbiam Twój tekst, jak zwykle kłaniam się nisko superchrupkowatości Superchrupki. :)
P.S. A czy wiesz, że teraz to już nie jest "Dziesiącu Murzynków", tylko "I nie było już nikogo"? :D
Dzięki! :) Boli, owszem. Ja już od dawna daję wyraz temu, że taka ignoracja i lenistwo leży mi na wątrobie. Blogosferę książkową nauczyłam się już traktować z dystansem… jako tako, zależy od konkretnego przypadku. Bo jasne, że trochę nie w smak, gdy nierzetelne teksty i słabe opinie zyskują silne grono rozentuzjazmowanych odbiorców. Niestety blogosfera literacka nie ma też zbyt wielu dobrych, aktualnych przykładów do naśladowania, jeszcze mniej niż filmowa. Recenzje z prawdziwego zdarzenia publikowane w profesjonalnych mediach – czy to w prasie czy w internecie – to już naprawdę rzadkość. Niewiele tego i ma słabą siłę przebicia. Tymczasem na blogach trwa samowolka – słaba opinia, jest przecież "tylko" opinią. O gustach się nie dyskutuje, więc można niemal wszystko. Wychwalany jest trend pisania prostym językiem mówionym "dla ludzi", co rozumiane jest często zbyt dosłownie – przez co w sieci mnożą się teksty pisane jakby przez półanalfabetów. To nie jest prosty język "mówiony", to kaleki język. No i często kalekie argumenty.
Na marginesie – dorwałaś już może "Dobrze się myśli literaturą" Ryszarda Koziołka? Bardzo, bardzo gorąco Ci polecam :) Świetna rzecz dla każdego komu literatura leży na sercu i wątrobie :)
,, I nie było już nikogo'' , to dosłowne tłumaczenie oryginalnego tytułu powiesci Christie , a ,, Dziesieciu Muyrzynków'' jest arbitralnie ustalonym tytułem pierwszego, polskiego wydania tej ksiązki , który się przyjął i potocznie funkcjonuje po dziś dzień ( coś, jak ,, Zagadka Kaspara Hausera'' Herzoga , której niemiecki tytuł brzmi w dosłownym tłumaczeniu ,, Każdy dla siebie i Bóg przeciw wszystkim'' ). Ale nie w tym rzecz ; też uważam, że przywoływanie tej historii pzy okazji ,, Hateful Eight'' jest po pierwsze niczym nie uprawnioną zagrywką z dupy , a po drugie do tego stopnia nagminną w recenzjach, że można wręcz mówić o jakiejś zbiiorowej hipnozie bezmyślnośćią . I jak ironizujesz, nieznajomość lektury na pewno była potężnym czynnikiem wspomagającym .
Tu już prędzej pasowałaby ,, Krolewna ( nomen omen ) Śnieżka'' : Ktoś siedział na moim krzesełku ! Ktoś otruł moją kawusię ! Ktoś upuścił cukiereczek ! :D
O ile wiem, jako pierwszy przywołał powieść Christie w kontekście ,, The Hateful Eight'' krytyk Guardiana , tuż po prapremierowym seansie, w krótkiej wzmiance . Przed oficjalną premierą obowiązywal zakaz pelnych recenzji ; mogło być to takim zarzucaniem marketingowej przynęty na widza, zaostrzającej ciekawość , a nie od razu celowaniem w ,, słuszny'' kontekst.
Taa, bez podparcia Malickiem, pisanie o ,, The Revenant'' to czysta ignorancja :P . Ale tylko bardzo nieliczni zwrócili uwagę , że ta historia była już raz zfilmowana i to wcale nie gorzej ;: , The Man in the Wilderness'' Richarda C. Sarafiana z 1971 ( znakomite leśne plenery w Hiszpanii, wyglądające , jak regularny Oregon ! ). Dwa lata póżniej , Malick dopiero debiutował ( ,, Badlands'' ).
Dobry tekst, ale troszkę za łagodny. Więcej gniewu . ;)
Dzięki! :) Gniew jest, staram się jednak być obiektywna, nie wrzucać wszystkich od razu do jednego wora. Tego gniewu wystarczy na kolejne teksty, w głowie kiełkują od dawna – temat jest warty rozwinięcia, materiału co niemiara :)
Co do Agathy Christie… u niej owszem, można by znaleźć parę fajnych tropów i przyłożyć je ładnie do "Nienawistnej ósemki" jako kryminału (patrz, przykładowo "Pułapka na myszy"), niekoniecznie wieszając się na tych "Dziesięciu murzynkach" (w ramach jednozdaniowej wzmianki), jakby to było najbardziej oczywste nawiązanie świata. Ślepe powtarzanie po kolegach po fachu dziwi mnie już zresztą od dawna. Na wiarę biorę to, co powtarzają koledzy i również wklejam to do swojego tekstu… bo co? Bo nie mam o czym pisać, więc piszę to, co koledzy? Głupio nie napisać, skoro w innych recenzjach to było? Piszę na kolanie, więc nie mam czasu pogrzebać nawet w googlu? Nie mam zdania, więc trudno mi znaleźć własne tropy i pomysły? To takie…hmmm…. szkolne.
Naprawdę, Agatha Christie, jeśli już się ją przywołuje, nie wymaga zbyt wiele czasu, by się jej trochę przyjrzeć, choćby powierzchownie.
Co do "Zjawy" – tak, mało kto obejrzał/wspomniał o "The Man in the Wilderness". Nikt też nie pokwapił się nawet (nigdy tego nie robią), by zajrzeć do książki. Ciekawe ilu z nich ma na świeżo w pamięci nawet tego Malicka, którym sobie tak wycierają pióra i którego lubią traktować z góry.
Ja trochę stanę w obronie młodych krytyków, to że jest ich mało i jest ich wszędzie pełno może wynikać z kwestii ekonomicznych, z krytyki filmowej trudno wyżyć, niech zaświadczy fakt, że nie ma w Polsce już żadnej gazety filmowej skierowanej do masowego czytelnika. To co zostało to czasopisma niszowe. Oczywiście są działy kultury w tygodnikach i miesięcznikach, ale tam bardzo jest różnie z jakością. Do tego jest to tam bardzo skrótowe.
Co do "Nienawistnej ósemki", czytając dużą część recenzji odniosłem wrażenie strasznej powierzchowności odbioru, tylko jedna recenzja moim zdaniem uchwyciła (lub prawie) sedno filmu – była w dwutygodniku. Ten film nie jest, a nawet więcej nie stara się być kryminałem, on próbuje mam wrażenie dotknąć spraw bardziej podstawowych i jest to bardzo wyrafinowane jak na Tarantino.
Zawsze byłem pod wrażeniem, że "Kino" jest przede wszystkim dla masowego czytelnika, co zresztą przyczyniło się do tego, że nie podzieliło ono losu "Ekranów". Jakie czasopisma byś wymienił, które były stricte dla powszechnej publiczności?
Zabrzmię trochę cynicznie, a może też tanio, tak jak te recenzje, których wspomniano są tanie, ale najsensownieszym wyjściem w tej sytuacji jest nie czytać recenzji internetowych krytyków. Nie w imię powszechnej dzisiaj zasady "nie podoba się, nie czytaj", którą dyletanci bronią swojej miernoty przed zbyt celną i rzeczową krytyką, nie w ramach protestu przeciwko jakości ich wypocin, tylko zwyczajnie ponieważ nic nie oferują – nic nad to, co dają pozostałe normalne, analogowe teksty okołofilmowe. Teraz, kiedy o tym piszę, przychodzi mi do głowy, że może powinienem wspierać ich wysiłki, co by się rozwijali i mieli motywację do dalszego pisania dla internautów. Ale ponieważ nie widzę, żeby ich wysiłki szły w tą stronę – bardziej wydają się skłaniać w stronę internetowych memów i pisania właśnie pod tych swoich gimnazjalnych krytyków – nie potrafię się zdobyć nawet na regularne przeglądanie ich recenzji. Kto wie, może kiedyś, kiedy sieć będzie równie naturalnym miejscem refleksji i esejów filmoznawczych, co Sight and Sound i Cahiers du Cinema, wtedy warto będzie się tym zainteresować. Do tego czasu zostaje snobowanie z magazynem "FilmPro" lub "Kino".
(Teraz, kiedy o tym wspomniałem, dochodzi do mnie jak wiele z Cahiers du Cinema mogą czerpać internetowi recenzenci. Ten sam, u Francuzów umiarkowany, u filmwebowskich krytyków bezwzględny, podział na kino autorskie i kino wytwórni, to samo nadętę wartościowanie filmów ze względu na ich pochodzenie i ilości zabawy formalnej, ta sama wytarta już terminologia – forma, treść, styl – to wszystko odrzuca od tego typu zabawy w felietonistów, którą prezentują m. in. na Filmwebie. Jednego zapomnieli zapożyczyć od panów Francuzów, a mianowicie wnikliwej myśli, inteligentnego dyskursu o filmie i jego środkach. Może kiedyś.)
Czasopisma dla masowego czytelnika były gazety typu "Cinema", czy "Film", obydwie już nie istnieją, choć ta druga została zlikwidowana w chwili, gdy redaktor Raczek zaczął odbudowywać grono czytelników. "Kino" przy całej do niego sympatii, jest jednak gazetą trudniejszą w odbierze (np. forma recenzji), choć ostatnio doszło tam do pewnej rewolucji, widać nowe nazwiska, zmieniono też proporcje, mniej jest relacji z festiwali (które zwykle jako czytelnik pomijałem, oprócz tych pisanych przez Płażewskiego) a więcej wywiadów. "Ekrany" to kwartalnik, tworzony przez filmoznawców dla filmoznawców, jest to czasopismo mocno środowiskowe. Wiesz jest taki krytyk filmowy, Piotr Pluciński, który zaczynał od pisanina komentarzy na filmwebie, a teraz pisuje do największych gazet. Jest bardzo rzetelny w tym co robi.
A wyjaśnijcie mi proszę dlaczego to, krytyk filmowy-internetowy nie ma czasu na dopracowanie swojego tekstu? Bo co, bo jakiś film ma dziś premierę i trzeba być ze swoim tekstem pierwszym? Wydaje mi się, że tak samo może ten tekst wrzucić po dwóch tygodniach i jeśli będzie dobry, to ludzie go przeczytają i będą czekać na kolejne recenzje danego autora (nie ważne czy to będzie tydzień po premierze filmu, dwa, czy może rok).
The Revenant to raczej Tarkowski… ;)