Po pierwsze: nie osądzaj. O „Mars Room” Rachel Kushner

Jest coś przytłaczającego w sięganiu po książkę, której bohaterka to skazana na dwa dożywocia młoda dziewczyna. Oto już na wstępie zostajemy zamknięci z nią w klatce, na dodatek ze świadomością, że przez kolejne strony raczej się stąd nie wydostaniemy. Przejęcie perspektywy więźniarki sprawia, że uczucie beznadziei przynależne wiecznej odsiadce staje się namacalne, niemal fizyczne. Wyobrazić sobie dożywocie to jak zajrzeć w otchłań.  

Kluczowym pytaniem w historii o kimś, kto został skazany, wydaje się to, czy zasłużył na swoją karę. Bohaterka „Mars Room” zabiła, więc można uznać, że tak. A jeśli nie? Każdy, kto obejrzał choć jeden z głośnych dokumentów o absurdach amerykańskiego systemu prawa – począwszy od „XIII poprawki” i „Making a Murderer” na „O.J. Made in America” (wcale nie) kończąc – nauczył się już pewnie, że wyrok niekoniecznie równa się winie; więzienia są pełne kozłów ofiarnych i pechowców z przypadku. Natura winy to zaś dla książki Kushner jedno z ważniejszych zagadnień. Ok, dziewczyna zabiła, ale właściwie dlaczego? Czy jest złym człowiekiem? Czy stanowi zagrożenie dla innych? Czy jej winę da się w jakiś sposób usprawiedliwić? I co robił jej adwokat, gdy należało to zrobić? „Wszystkie sprawy są bardziej skomplikowane, niż się niektórym wydaje” – mówi bohaterka, po części odnosząc się do sądów, po części do każdej innej rzeczy na świecie. Jest bystra, tylko los rozdał jej kiepskie karty.

Jedną z zalet „Mars Room” jest drobiazgowe podejście do realiów – tętniący szczegółem, przemocą i humorem opis więziennej rzeczywistości, ponury wgląd w system walki z przestępczością made in USA, wreszcie żywy raport z San Francisco, rodzinnego miasta bohaterki, gdzie poza szpanerskimi dzielnicami „zło wyłazi ziemi”. Chodzi o część miasta ukrytą w mroku.

Czasem myślę, że San Francisco jest przeklęte. Na ogół uważam, że to okropne i smutne miejsce. Ludzie mówią, że jest piękne, ale urodę dostrzegają tylko przybysze, a jest niewidzialna dla tych, którzy musieli tam dorastać. Choćby te przebłyski błękitnej zatoki w prześwitach między domami przy ulicy, która okala Buena Vista Park (…)

Nie podziwiałam tych widoków, kiedy byłam wolna. Gdy dorastałam, ten park był da nas miejscem, w którym chlaliśmy. Po którym krążyli starsi mężczyźni i wślizgiwali się na materace poukrywane w krzakach. Gdzie chłopcy, których znałam, bili facetów krążących po parku, a jednego z nich nawet zrzucili z klifu po tym, jak kupił im skrzynkę piwa.

Na wycieczkę po ciemnych zaułkach bohaterka zabiera nas w urywanych retrospekcjach. To z nich wyłania się jak zza kurtyny bieg wydarzeń, rozwiązanie zagadki – jak właściwie doszło do zabójstwa? Z kreślonych wartko anegdot sprzed czasów więziennego mundurka nietrudno wygłówkować, że posępną przyszłość bez przyszłości załatwiło tej dziewczynie pochodzenie. Oto opis dorastania dziewczynki pozostawionej samej sobie – narkotycznych zjazdów, włóczęgi po cuchnących szczynami uliczkach, szczeniackich kradzieży, dziewczyńskich bójek, smętnych dni w barach z lepkimi podłogami i dozownikiem prezerwatyw. Za jakiś czas ta dziewczynka dorośnie, pierwszy raz prześpi się z facetem za pieniądze, uzależni od heroiny, wykaraska z licznych tarapatów, urodzi syna, zostanie striptizerką specjalizującą się w lap dance, tańcu erotycznym na udach podnieconych klientów. Będą przy niej mężczyźni, lepsi i gorsi, wreszcie sytuacja się ustabilizuje. A potem – bam! Los zapisany w kartach nigdy nie odpuszcza.

Czytaj też:   "Pięć diabłów" Léi Mysius, czyli pożar na Święta

Los został zapisany nawet w jej imieniu. Romy.

Matka nadała mi imię po austriackiej aktorce, która w pewnym talk-show oświadczyła facetowi, który napadał na banki, że bardzo jej się podoba. Podobasz mi się, i to bardzo, powiedziała aktorka (…)

Nazwisko aktorki nie pada w książce, ale trop jest jasny – to Romy Schneider. Znalazłam na YouTube wspomniany odcinek talk-show. Romy nie tylko wyznaje sympatię rabusiowi, ale przez cały program wpatruje się w niego jak zaczarowana; seksownie się uśmiecha; co jakiś czas delikatnie muska poręcz fotela. Gdy wyciąga papierosa, rabuś nachyla się do niej z ogniem; atmosfera w studiu płonie.

Moja matka dała mi imię po tamtej aktorce, która rozmawiała z bankowym rabusiem zamiast z gospodarzem programu.

Rabuś to Burkhard Driest. Facet, który po odsiadce zasłynął jako aktor i scenarzysta. Spojrzenie Romy to natomiast odbicie namiętności, jaką potrafi czuć dziewczyna do tzw. „złych chłopców”, szczególny rodzaj przyciągania w stronę tego, co niebezpieczne. Imię Romy nadane bohaterce „Mars Room” to fatum. Klątwa rzucona na dziewczynę, która wchodzi w ogień i która źle skończy.

Pod innymi względami ta aktorka, po której mam imię, była nieszczęśliwą osobą. Jej syn wdrapał się na płot, przeciął sobie tętnicę udową, i zmarł w wieku czternastu lat, a ona potem wciąż piła, aż zapiła się na śmierć, gdy miała czterdzieści trzy lata.

„Mars Room” jako opowieść o fatum jest przekonująca w tym samym stopniu co skonstruowana obok opowieść o więziennej Ameryce. O ile jednak amerykański system sądownictwa i inkarceracji może wydać się polskiemu czytelnikowi odległy, jakby wyjęty z serialu, tak refleksja o przeznaczeniu nadpisanym nad aktem urodzenia, nad miejscem dorastania i statusem społecznym – jest już dobitnie uniwersalna. W tym kontekście słowa strażniczki więziennej skierowane do bohaterki („pani sytuacja wynika w stu procentach z wyborów, których pani dokonała oraz z podjętych przez panią działań”) brzmią jak ponury żart.

Czytaj też:   "Saint Maud" Rose Glass, czyli grzeszna służebnica

Imponujące jest to, jak Kushner, pisząc o więźniach z najwyższymi wyrokami, pozostaje bezstronna. To ludzie tacy jak my, tylko bardziej pechowi, zdaje się tłumaczyć. Udowadnia, że w zakładach karnych marnują się pokłady ludzkiej kreatywności, która – przy sprawniejszym systemie resocjalizacji – miałaby szanse przynieść światu coś dobrego. Autorka nikogo nie osądza, wręcz przeciwnie; na różne sposoby udowadnia, że osądzanie to wyraz ślepoty i arogancji. 

Jest w książce moment, w której chłopak Romy, lepiej od niej usytuowany, „normalny”, dziwi się „z typową dla wykształconych osób naiwnością”, że dziewczyna, która ćpa, robi zakupy w sklepie ze zdrową żywnością. Jak ćpunce może zależeć na ekologicznym soku? „Normalny chłopak” nie pojmuje nihilizmu ludzi z nizin i tego, dlaczego właściwie nie pójdą na studia lub do pracy. Romy kwituje jego postawę poprzez rozbrojenie schematu; podszewkę stereotypu wywraca na właściwą stronę:

Nie chcę przez to powiedzieć, że Jimmy Darling, zadając się ze mną, zniżał się do gorszej klasy. Wcale nie. Był tak samo pospolity jak ja, a nawet pospolitszy, ale rzekomo to on szlajał się na nizinach.

„Mars Room” to wciągający, świetnie napisany akt sprzeciwu wobec ferowania powierzchownych wyroków.

Rachel Kushner, Mars Room, tłum. Magdalena Koziej, WAB, Warszawa 2019. 

Książkę dostałam od wydawnictwa. 


About the author

superchrupka

View all posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *