Z Netflixem znamy się mniej więcej od wiosny. Raz lubimy się bardziej, raz mniej. Czasem mnie rozczarowuje, wtedy odpuszczam mu na jakiś czas, trochę obrażona. Innym razem potrafi mnie miło zaskoczyć. To taki nieprzenikniony typ, nad którym trzeba pracować, docierać do głębi. Poznawany po łebkach i po pozorach może nie spełnić oczekiwań, ale gdy się już człowiek postara, gdy zacznie drążyć … no właśnie.

Eskapady w głąb Netflixa zainspirowały mnie do ułożenia listy ulubionych filmów, które można tam znaleźć, a które nie zdobyły u nas popularności. W większości to tytuły, które zgromadziły nie więcej niż tysiąc głosów na filmwebie, a w kilku przypadkach znacznie mniej. Jestem przekonana, że zasługują na więcej.

Kolejność tytułów prawie przypadkowa.

Nie brałam pod uwagę filmów dokumentalnych.

Too Late, reż. Dennis Hauck (2015)

Zaczyna się jak bajka o Czerwonym Kapturku, choć to nie do końca oczywiste. Zresztą nic w tym filmie nie jest oczywiste, mimo że ścieżki, którymi nas prowadzi, już dawno zostały w kinie wydeptane. Film Dennisa Haucka najlepiej opisać za pomocą skojarzeń – a to z „Pulp Fiction”, a to z „Holy Motors”, z filmami Altmana czy z kinem noir. Ale i tak trudno w ten sposób uchwycić jego charakter – brawurowy, eksperymentalny, bezczelny, romantyczny. Ale też bez żadnych pretensji. „Too Late” wielokrotnie zaskakuje nie tyle fabularnymi twistami (choć ma i to!), ale też warstwą językową (na jej poziomie dzieje się bardzo dużo, język co rusz wpada w inne konwencje, jest swobodny, świadomy, rozgadany, czuły) oraz formą – całość nakręcono zaledwie w kilku ułożonych niechronologicznie długich ujęciach. Kino stworzone z miłości do kina, co podkreśla się już od pierwszego dialogu, a jednak osobne, nowe.

Lovesong, reż. So Yong Kim (2016)

Siłą tej historii miłosnej jest jej naturalność. So Yong Kim to wspaniała obserwatorka, jej bohaterki są bezbłędnie napisane. Reżyserka pozwala im rozmawiać o byle czym, jeść byle co, patrzeć na siebie ot tak, ot tak wyruszyć na wycieczkę, nie spieszyć się nigdzie. Dzięki temu ich relacja istnieje w prawdziwym świecie, my z kolei potrafimy w nią uwierzyć. „Lovesong” to film, w którym nigdy nie mówi się niczego wprost, wszystkie emocje są tłumione. A jednak zawsze wiadomo, o co chodzi.

Na film składają się dwa oddalone od siebie o cztery lata epizody z życia dwóch „przyjaciółek od zawsze”. Dziewczyny są od siebie różne. Sarah (Riley Keough) to młoda i zmęczona, zaniedbywana przez męża matka. Mindy (Jena Malone) to natomiast typ szalonej, otwartej flirciary. Dziewczyny próbują złapać stabilizację w życiu, każda na swój sposób, budują ją jednak na kłamstwie lub wyparciu. „Lovesong” to rzadki film, któremu za pomocą subtelnych środków i umiejętności niuansowania, udaje się opowiadać w skromny, a jednocześnie złożony sposób o niewypowiedzianych uczuciach. To również ładny obrazek więzi między dwoma dziewczynami, ich intymności, porozumienia.

Za późno na gniew/The Fury of The Patient Man, reż. Raúl Arévalo (2016)

Kino zemsty z Hiszpanii. Surowe i mocne. Z tajemnicą i z zaskoczeniem. Film, który opowiada o przypisanych męskości różnych formach gniewu i agresji, które rozsadzają od środka, desperacko szukają ujścia. Przyzwoity człowiek – pomyślisz o głównym bohaterze. Cierpliwy, cichy, dobrze mu z oczu patrzy. I owszem, coś w tym jest, a przynajmniej było. Ale „The Fury of The Patient Man” to również historia o tym, jak złość zasiana w głębi serca, rozrasta się jak rak, jak prowadzi do powolnego upadku. Film Raúla Arévalo imponuje dyscypliną opowieści, konsekwentnie rozwijającej się od niejasnych kontur do klarownego, mocnego finału. Najpierw tłumi historię w smutnych, obskurnych wnętrzach i w ciasnych, dusznych uliczkach, by potem wybuchnąć jak gniew. Na zewnątrz, w przestrzeń, w krajobraz.   

Sweet Virginia, reż. Jamie M. Dagg (2017)

Potrójne morderstwo w małym miasteczku. Psychopata. Pogrzeb i płaczące wdowy. Oraz jeden pogruchotany outsider, niegdyś gwiazdor rodeo, obecnie poczciwiec zajmujący się prowadzeniem dziurawego motelu. „Sweet Virginia” to zaskakujący, niewielki thriller, czerpiący zarówno z tradycji kina noir, neo-westernu, jak i filmów braci Coen, ale jednocześnie swój własny – wyróżniający się uważnym i spokojnym, „niegatunkowym” spojrzeniem na bohaterów, szarych ludzi w szarej rzeczywistości, ale z czarnymi sekretami. Takich, którzy próbują się odciąć od przeszłości, choć przeszłość bywa nieznośna, jest niczym smutna ballada, która zawsze wraca mimowolnym nuceniem. Lakoniczna fabuła nie przeszkadza zanurzyć się w opowieści. Wręcz przeciwnie – budowana psychologiczną prawdą i gęstą atmosferą, koniecznie powoli i w półmroku, przynosi mnóstwo satysfakcji.   

Cisza niebios, reż. Marco Dutra (2016)

Jak u Paula Verhoevena – „Ciszę niebios” otwiera scena gwałtu. Akt przemocy prowadzi jednak w zupełnie inne rejony niż u Holendra, ale podobnie jak u niego – są one zaskakujące. Podstawowym tematem filmu Marca Dutry, intrygującego reżysera z Brazylii, jest kryzys męskości. Męska słabość, lęki, strach. I więcej. Tematy poboczne mnożą się wraz z rozwojem akcji – przemoc wobec kobiet, kobieca samotność, rozpad małżeństwa, konfrontacja z własnymi słabościami. To thriller opowiadany zamaszyście i wartko, ale jednocześnie ze spokojem, starannie. Zupełnie jak książka. Daje to przyjemny efekt. Pozwala „rozsiąść się” w historii, dalekiej od surowego realizmu, w jakiś sposób niesamowitej, pełnej soczystych kolorów, z tajemniczą cieplarnią, wiedźmą sprzedającej paprocie, czerwoną sukienką. Z zagadką zbrodni.

Nocturama, reż. Bertrand Bonello (2016)

Dziwię się, że film ten nie wzbudził większego zainteresowania wśród moich znajomych, a ci którzy go obejrzeli, nie zawsze podzielali mój entuzjazm. Bonello nie jest łatwy. Jego filmy ogląda się z wysiłkiem, są wyzwaniem. Inteligentne, przewrotne, nie od razu ujawniają się ze swoimi intencjami. Podobnie jak w „Nocturamie”. Bohaterami filmu są młodzi ludzie, którzy angażują się w zamach terrorystyczny. Na początku można ich nawet polubić. Znamy podobnych. Tak samo się ubierają, tak mówią, gdy są na coś nakręceni, wkurzeni, podobają im się te same rzeczy – fajny ciuch, dobra jakość dźwięku w głośnikach, smaczne wino. Jeden z bohaterów dotyka nowego modelu smartfona. „Czyż nie jest piękny?” – pyta. To o tym myśli, o idealnej fakturze telefonu, gdy jego miasto pogrąża się w chaosie, są ofiary śmiertelne, wybucha panika. Bezmyślny bunt, bezmyślna przemoc, idee z Wikipedii. Przypomnijmy sobie te wszystkie kłótnie na facebooku, w których dyskutanci przerzucają się informacjami czerpanymi ze statusów znajomych i strzępków internetowych newsów. Wtedy zrozumiemy, że okrutny i ironiczny film Bonello jest o nas samych.

In this Corner of The World, reż. Sunao Katabuchi (2016)

Rzecz rozgrywa się nieopodal Hiroszimy podczas II Wojny Światowej. Nie jest to jednak film wojenny, jakiego moglibyśmy się spodziewać, a przynajmniej nie tylko, ale rozpięta na wiele lat, opowiadana trochę niekonwencjonalnie, bo epizodami, obyczajowa historia, mocno osadzona w japońskiej tradycji i realiach tamtych czasów. To także uniwersalny film o kobiecości i trudnej rezygnacji z marzeń. O umiejętności dostosowania się do oczekiwań z zewnątrz, o przepracowywaniu traum i godzeniu się z rzeczywistością.  Bohaterką jest Suzu, którą poznajemy jako wrażliwą dziewczynkę i aspirującą artystkę, potem obserwujemy ją jako młodą kobietę oraz żonę próbującą sobie poradzić ze zmianami w życiu, następnie przenosimy się z nią w piekło wojenne i mierzymy się z jego konsekwencjami. Dużo w tym filmie nostalgii i smutku. Ale też, dla przeciwwagi, optymizmu, w żaden sposób nierozmiękczonego, wydobywającego się naturalnie i ze spokojem z opowieści o marzycielskiej dziewczynie.

Moja szczęśliwa rodzina, reż. Nana Ekvtimishvili, Simon Groß (2017)

Lato. Otwarte na oścież okno, za oknem zielone drzewo, w powietrzu zapach ciepłego powietrza i łagodnego wiatru. Manana uwielbia to okno i swoje mieszkanie. Uwielbia też samotność – dobrą, przyjemnie odurzającą, dającą poczucie wolności i siły. Kobiecą. W gruzińskiej „Mojej szczęśliwej rodzinie” samotność Manany, 52-letniej bohaterki, skonfrontowana jest z jej wcześniejszym życiem, prowadzonym jeszcze chwilę temu według społecznego wzorca – w rodzinnej ciasnocie, z niewydarzonymi dorosłymi dziećmi na głowie, z nieempatycznym oschłym mężem, z roszczeniową nieznośną teściową. Film doskonale, bardzo naturalnie oddaje wrażenie duszności, która tłamsi rodzinną wspólnotę, tak długo żyjącą razem, że sobą wzajemnie wykończoną. 

Zmęczenie kobiety, która swoje życie podporządkowuje oczekiwaniom innych, a niewiele dostaje w zamian, wyraźnie maluje się na jej twarzy – w cieniach pod oczami, w szarości opadających rysów. Wiele odwagi i uporu wymaga od niej decyzja o wyprowadzce. To wcale niełatwe – znaleźć w sobie asertywność, która pozwala na zmianę. „Moja szczęśliwa rodzina” jest bardzo dobrym, czułym i mądrym filmem o procesie emancypacji. O wyrywaniu się z pułapki zastawionej przez bliskich, którzy „wiedzą lepiej”, co dla nas najlepsze. A także o momencie, w którym jasne staje się, że wcale nie trzeba ich słuchać.

Kwiatek, reż. Claudio Giovannesi (2016)

Lovestory w więzieniu dla młodocianych przestępców. Główna bohaterka to zadziorna złodziejka smartfonów. Gniewna, impulsywna, a jednocześnie delikatna. Wiele o sile jej charakteru mówi scena, w której ucieka przed policją. Jest pełna determinacji i woli przetrwania. To ona napędza ten film – niespożytą energią, ambiwalencją. Nie wyniosła miłości z domu, znalazła ją w zakładzie zamkniętym. To uczucie burzliwe, instynktowne, jak to u nastolatków. Włoski reżyser, Claudio Giovannesi, najwidoczniej zachował jeszcze młodą duszę. Świetnie odwzorowuje właściwą nastolatkom kontrastową postawę – pełną powagę połączoną z naiwnością, coś w rodzaju „wszystko albo nic”, mimo że stawka wcale nie wydaje się wysoka. Jeszcze bardziej podkręconą u dzieciaków, które od początku miały pod górkę. Film nieoczekiwanie skręca w drugiej połowie, zaskakuje ostatnią sceną. W ramach poszukiwania tropów interpretacyjnych warto przypomnieć sobie „Absolwenta”. 

Tramps, reż. Adam Leon (2016)

Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi na myśl podczas oglądania „Tramps”, to „American Honey”. Tyle że film Adama Leona podoba mi się bardziej niż epickie dzieło Andrei Arnold. Ma mniej rozmachu, jest skromny i niepozorny, ale też bezpretensjonalny. Zdrowszy ideologicznie, bez dwuznacznych fetyszy i z bohaterami, z którymi łatwo sympatyzować, niezainfekowanymi narcyzmem. Punkty wspólne, które łączą oba filmy, to pięknie filmowane lato (w „Tramps” lato w dusznym mieście) i młodociani wyrzutkowie z prostymi marzeniami grasujący na terenie drażniąco bogatych, pięknych domostw z zielonymi ogródkami. W „Tramps” jest ich tylko dwójka – chłopak i dziewczyna. Poznają się przypadkiem, mają do wykonania quasi-kryminalne zadanie, rzecz rozgrywa się w niecałe 24 godziny, a oni dużo chodzą i rozmawiają. To wystarczająco, by stworzyć relację – początkowo niezręczną, potem romantyczną, bardzo naturalną. Autentyczność to jedna z kart przetargowych tego filmu, oryginalnie opakowana w na wpół sensacyjną intrygę. Jedyne, do czego można się przyczepić to koślawy język polski, którym mówią w niektórych scenach bohaterowie – ale kto przejmowałby się takimi bzdetami?

Kicking and Screaming, reż. Noah Baumbach (1995)

Debiut Noaha Baumbacha, wówczas 24-letniego dobrze zapowiadającego się twórcy. Baumbach typowy i nietypowy jednocześnie – pierwsze jego dziełko można traktować jako diagnozę całej dalszej twórczości, konsekwentnie rozpiętej między ścierającymi się: młodością i dojrzałością. Tu w wersji jeszcze nieuformowanej, nieokrzepniętej – film posiada szczątkową fabułę. Jest raczej antologią scen z życia bohaterów, których poznajemy głównie poprzez dialog i rzucane jak z rękawa żarty. Są nimi absolwenci college’u, którzy po zakończeniu tegoż etapu edukacji, wydają się niezdolni do dalszego życia. Zagubieni, sparaliżowani, bardzo nie chcą dorosnąć. Reżyser już wtedy udowodnił, że posiada słuch absolutny – znakomicie udało mu się oddać specyfikę trajkotania młodych ludzi, którym wydaje się, że są dojrzali i bardzo intelektualni. W teście Baumbacha nie ma jednak za grosz pretensji, a raczej poczciwy dowcip, tęsknota i szczery smutek. 

Outsiderka/The Bad Batch, reż. Ana Lily Amirpour (2016)

Film, który zgromadził u nas publikę, nie mogłam się jednak powstrzymać przed wrzuceniem go na tę listę – to z powodu mięty, którą czuję do kina postapo. „Outsiderce” często zarzuca się pustkę, która podstępnie ukrywa się pod wysmakowanymi kadrami. To jednak zarzut ani trafny, ani sprawiedliwy. Film Any Lily Amirpour nie próbuje nas oszukać i nie udaje ambitniejszego, niż jest w rzeczywistości. Jest jaki jest, po prostu. Nudnawy przyjemną nudą, celowo przesadzony, kreatywny. Reżyserka znakomicie wyczuwa konwencję B-klasowej obskury i bezbłędnie odwzorowuje atmosferę filmów z pustynnym upałem i ciszą przeszywaną trzeszczeniem wózka pełnego gratów pchanego przez złachmanionego szabrownika. To kraj rzeczy ostatnich, ubrudzonych, gromadzonych i podniszczonych. Świat pokrzywionych popaprańców, jedynych, którzy mieli szansę przetrwać na wastelandzie. Nie każdy polubi „Outsiderkę”, ale jestem przekonana, że może ona liczyć na sympatię miłośników niedoskonałego, barwnego kina VHS-ów.

Efekty, reż. Andrew Bujalski (2015)

Nietypowa komedia. Niby romantyczna, choć nie do końca. Naturalna, ale momentami tak zaskakująca, że wręcz absurdalna. Na poziomie ogólności konwencjonalna, ale już w niuansach wyzwolona z konwencji. Zdaję sobie sprawę, że to wszystko brzmi enigmatycznie, ale to nie moja wina – to sprawka Andrew Bujalskiego, reżysera, którego określiłabym jako freestyle’owego, podążającego własnymi ścieżkami komedianta. „Efekty” mają gwiazdorską obsadę, ale to skromny film. Rzecz bardzo na czasie, bo opowiadająca o środowisku personalnych trenerów fitness, a co za tym idzie – o dyscyplinie, dbaniu o ducha i ciało. Dla reżysera temat ten to źródło zarówno żartów, jak i powagi. Czyli znów przewrotnie i pół na pół. Filarem historii jest pokręcony trójkąt między poczciwym właścicielem klubu fitness, pracującą u niego apodyktyczną trenerką i rozlazłym bogaczem z przypadku. Ich specyficzna relacja zawiłymi ścieżkami skłania do refleksji choćby nad samotnością. I jedną z tych irytująco podstawowych rzeczy – czym do cholery jest szczęście i jak je osiągnąć?

Outside In, reż. Lynn Shelton (2017)

Lynn Shelton, twórczyni m.in. „Siostry twojej siostry”, wróciła z kolejnym w karierze filmem nieefektownym, skazanym więc na pominięcie. Bohaterem „Outside In” jest przeciętnie atrakcyjny, skromny i wyciszony czterdziestolatek, który wraca do rodzinnego miasteczka po 20-letniej odsiadce. Wyobcowany z lokalnej społeczności, nierozumiany przez rodzinę, próbuje odbudować swoje życie. Ciepłe więzi buduje wyłącznie ze starszą od siebie kobietą, swoją byłą nauczycielką, oraz z jej córką, z kolei znacznie młodszą. W gruncie rzeczy jest jednak sam, co w filmie zostaje wyraźnie oddane. Dojmujące wrażenie bycia opuszczonym, niedopasowanym, osądzanym. Film Shelton, ponury zarówno za sprawą szarości bohaterów, jak i szarej aury miasteczka, opiera się głównie na trudnych konfrontacjach postaci. Barierach, które nie pozwalają ludziom być ze sobą w pełni szczerymi i być ze sobą naprawdę. Reżyserka ma dla nich dużo czułości i zrozumienia. Nie tworzy wielkich dramatów, pozostawia emocje cichymi i prawdziwymi.  

Tallulah, reż. Sian Heder (2016)

"Tallulah" to bardzo ładny film o macierzyństwie. Matki są tu trzy – Janney jako matka opuszczona, winna, ale z wielkim sercem i poczuciem humoru. Ellen Page jako matka samozwańcza, troskliwa, ale zbyt niestabilna i szczeniacka, by móc zapewnić bezpieczeństwo małemu człowiekowi. I Tammy Blanchard w roli matki z przymusu, skrajnie nieodpowiedzialnej, rozgoryczonej, odrzucającej swoje dziecko. Życie tych trzech kobiet splata się ze sobą, gdy jedna z nich kradnie drugiej dziecko i szuka schronienia u tej trzeciej, nieświadomej całej hecy z porwaniem.

Z tegoż matriarchalnego koktajlu reżyserka układa przyjemną w odbiorze, wielopoziomową i mądrą historię obyczajową nie tylko o braniu odpowiedzialności za kogoś, ale również o potrzebie posiadania kogoś przy sobie, pragnieniu bliskości i bycia razem. Dom i gromadzone przedmioty to tylko dekoracje, zupełnie się nie liczą – zdaje się mówić Heder tyleż prosto, co bezpretensjonalnie. Film nie unika potknięć, scenariuszowych naiwnostek, ale swoje przewiny nadrabia szczerością, która wzrusza. I świetnym aktorstwem. Dobrą chemię mają zwłaszcza Janney i Page, dwie obce sobie bohaterki z różnych pokoleń i światów, które z biegiem wspólnie spędzanego czasu tworzą osobny, kobiecy świat – łagodny, dobry i nieudawany.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *