Byłem świadkiem sukcesu „Słodkiego życia” w Cannes. Ale także, jak publiczność i jury podnudzali się na tym filmie. Widziałem, jak krytycy wygwizdali Antonioniego i jego „Przygodę” – wspomina Aleksander Jackiewicz w drugiej części „Latarni czarnoksięskiej”*. Aż chciałoby się zobaczyć pochrapujących na Fellinim krytyków i cyknąć im pamiątkowe zdjęcie.  

A więc krytycy i recenzenci. Gwiżdżą i nudzą się. Trochę manieryczni, bardzo poważni, a jeśli roześmiani to raczej szyderczo. Stroją miny, cmokają, zakładają nogę na nogę. A potem piszą recenzje. „Krzyk i kocia muzyka recenzenta oraz jego ofiary”, określiła uszczypliwie Virginia Woolf efekty ich pracy. Przy okazji wspomniała Dickensa, który recenzentów nazywał wszami, pasożytami żerującymi na grzbiecie innych. I w ogóle wieszczyła im koniec. Był rok 1939**.

Ale nie zapędzajmy się. Krytyk żeruje, bo taką ma pracę. Gorzej gdy się myli, wtedy trudniej mu wybaczyć. Tymczasem historia krytycznych „pomyłek” jest długa i ciekawa – począwszy od wspomnianych gwizdów po drwiące recenzje filmów, które jak na złość po latach urosły do miana arcydzieł. Odbiór filmu się zmienił, teksty zostały. Zweryfikował je czas, który najlepiej obnaża arogancję, ignorancję i złe intencje. To on decyduje, który głos ma znaczenie, a który okazuje się jedynie prowokacją nadętego krzykacza. Dziw bierze, że tak wielu ludzi chce dzisiaj recenzować – na blogach, portalach, Facebooku. I nie boją się, że ich teksty, zawieszone w Google’u i w czasie, kiedyś się na nich zemszczą. Jutro, pojutrze, za rok czy kwartał publicznie obnażą ich głupotę. Ja się boję. Dlatego postanowiłam zabić krytyka. W sobie.   

W skórze krytyka

Powiedzmy sobie szczerze. Inaczej ogląda się filmy ze świadomością, że trzeba o nich napisać, niż wtedy, gdy nie mamy tego obowiązku. Niezależnie czy zobowiązanie to nakładamy na siebie sami (bo mamy bloga lub oceniamy filmy na jednym z portali), czy robi to za nas redakcja – odbiór będzie obciążony. Choćby na bieżąco układanymi w głowie zdaniami, uporczywym zapamiętywaniem i przetwarzaniem scen/dialogów/wydarzeń oraz ważącą się w popłochu decyzją – czy to, co widzę, ma jakąś wartość, czy nie. Pułapka oceniania, choć dobrowolna i w służbie uważności, czasem wykopuje pod nami dołek – sprawia, że tracimy film z oczu. Zamiast poddać się historii, wysłuchać jej uchem zaciekawionego odbiorcy – kompulsywnie wyłapujemy (w naszym mniemaniu) potknięcia twórców i stawiamy im punkty karne.   

Jest taki film z Alainem Delonem pt. „Dwaj ludzie z miasta”. Francuz zagrał w nim przestępcę po odsiadce, za którym krok w krok łazi policjant szukający na niego haka. Zły glina zrobi wszystko, by delikwenta ucapić, mimo że ten od dawna żyje przyzwoicie. Znajduje więc poszlaki, nadinterpretowuje fakty, przeinacza prawdy, widzi coś, czego nie ma. I wreszcie dopina swego. Czy nie jest tak, że wcielając się w rolę recenzenta, stajemy się wstrętnym gliną? Węszymy, póki nie znajdziemy dziury w całym?  

Śmiertelne szufladkowanie

Ale i tak najbardziej podstępne są szufladki. Recenzje je uwielbiają! Upychając film do konkretnej, zawężonej kategorii, otrzymujemy łatwy w obsłudze wytrych, którym możemy otwierać kolejne klatki i skojarzenia. Tarantinowski posthorror w poetyce slow cinema? Proszę bardzo. Kino gangsterskie spod znaku Scorsese z domieszką karwaiowej melancholii? Czemu nie! Taki film nakręciłby Lars von Trier, gdyby był kobietą rozkochaną w folkowych balladach? No dobrze, nie przesadzajmy. Zabawa w szufladkowanie bywa śmieszna i przyjemna. Na pewno jest modna. Jednocześnie ogranicza odbiór – zubaża film, wyczerpuje go. Zwłaszcza, że właściwą szufladkę niełatwo znaleźć. Niech rzuci kamieniem ten, który nie nagiął choć raz interpretacji filmu pod wymyślne porównanie tylko dlatego, że fajnie mu brzmiało.  

Na początku roku podczytywałam eseje Susan Sontag***. Nie za wszystkimi jej myślami nadążałam, niektóre wydały mi się zwietrzałe. Ale były i te wspaniale inspirujące, zwłaszcza w temacie krytycznego myślenia. Sontag nie znosiła szufladek, nie ufała metaforze, a interpretowanie nazywała zemstą intelektu na sztuce. Z upodobaniem podważała wytarte schematy, ale też własne osądy, które weryfikowała zaraz po tym, gdy przyszły jej do głowy. Pytała: a może jednak nie? Może się mylę? To był jej sposób na szukanie prawdy. Uciekając przed kliszą, broniła się przed zawężaniem odbioru. Dzięki temu widziała, słyszała i czuła więcej, a nawet jeśli nie trafiała – czerpała z tego przyjemność. W przeciwieństwie do polskich krytyków, w lwiej części malkontentów, którzy sprawiają wrażenie, jakby kino ich męczyło. „Całkiem nieźle. Cztery na dziesięć.”

Tymczasem kino, chyba najbardziej ze wszystkich sztuk, potrzebuje odbioru à la Sontag. Kino, które w założeniu jest rozbudowane formalnie, gdzie treść idzie w parze z montażem czy kompozycją kadru. Gdzie obraz nie reprezentuje prawdy konwencjonalnej, mechanicznej logiki, ale dociera głębiej – do rzeczywistości wewnętrznej, duchowej. Jest śnieniem. Swobodną ekspresją rozsadzającą szufladki.

Grzech pewności siebie

Wcielając się w rolę krytyka, łatwo ulec złudności własnego autorytetu. Jestem krytykiem, więc jestem ekspertem. Mam władzę. Postrzeganie siebie jako eksperta umacnia przekonanie o własnych umiejętnościach interpretacyjnych oraz szerokiej wiedzy filmoznawczej. Niestety często bywa to wiedza udawana, ale bardziej akceptowalna (przynajmniej we własnym mniemaniu) niż przyznanie się do wątpliwości i poszukiwań.  

Krytyk (czy recenzent, whatever) z pozycji oceniającego czuje się nie tylko mądrzejszy od „zwykłego widza”, ale też mądrzejszy od twórcy. A to często guzik prawda. Wyobraźmy sobie zacietrzewionego dwudziestoparolatka, który dopiero kilka lat temu zaczął pisać teksty, a teraz protekcjonalnie tłumaczy reżyserowi z dorobkiem, w jaki sposób ten ma opowiadać SWOJE historie. Wie pan, niech pan tego nie mówi, bo to jest słabe. Tamto niech pan wyrzuci, tego bohatera zmieni, a zakończenie przepisze, bo to żenada. Krytycy rzadko próbują przyjąć i zrozumieć punkt widzenia twórców, zamiast tego mówią im, jakie filmy, krok po kroku, powinni kręcić. 

Do tej pory nie mogę otrząsnąć się po wypowiedzi pewnej vlogerki na jednym z bardzo popularnych kanałów o filmach, która stwierdziła, że nie ma opcji, by nie niezrozumiała intencji twórców jakiegoś filmu. Bo jeśli coś takiego zaszło, to znaczy tyle, że ta intencja została źle przestawiona. Gratuluję niezbitej wiary we własny intelekt, zapewne prześcigający największe umysły kina. No cóż, pielęgnowanie wątpliwości wymaga większego wysiłku niż uleganie poczuciu pewności.   

W tamtej chwili dałam sobie bana na filmiki polskich vlogerów.

Nie chcę przez to powiedzieć, że krytyka, zwłaszcza młoda, powinna zachować uniżoną postawę wobec twórców. Że nie ma prawa do złośliwości i brawury. Wręcz przeciwnie, nie istnieje po to, by się podlizywać. Warto jednak zachować zdrowe proporcje. Aby wyeliminować błędy poznawcze (zwłaszcza te mające źródło we własnym narcyzmie), jeszcze przed seansem założyć, że twórca, skoro już tu dotarł, ma coś ciekawego do powiedzenia. A nawet – że jest od nas mądrzejszy. Dopiero potem weryfikować. To uczciwa strategia, która otwiera uszy i oczy znacznie szerzej niż zamknięta postawa nadąsanego aroganta. Pozwala nie tylko lepiej zrozumieć film i jego intencje, ale nakierowuje na zadawanie pytań, drążenie, docieranie do źródeł. Tak naprawdę ten, kto opowiada historie, stoi wyżej w hierarchii niż ten, kto je przetwarza. Twórca w tej relacji jest żywicielem i to on zapisuje się w historii. Każda recenzja to tylko echo, który zazwyczaj ginie w hałasie, a z czasem przestaje się liczyć.

Uważaj na nastawienie

Wielu z nas pewnie przeczuwa, że w opiniowaniu filmów nastawienie bywa źródłem błędów poznawczych. Jeśli nastawiamy się, że film będzie taki lub owaki, a ten okazuje się zupełnie inny, możemy poczuć zawód, który odbije się na naszej opinii. Ale czy sprawiedliwie? Idąc dalej. Wyobraźmy sobie sytuację, w której oglądamy filmy w próżni. Ani przed seansem, ani przed wyrażeniem opinii nie przyglądamy się reakcjom w internecie i recenzjom, nie wchodzimy na metacritic, nie słuchamy znajomych. Jak często nasze opinie będą różnić się od tych, które spisalibyśmy po odbębnieniu researchu? Łatwo odnieść wrażenie, że ta cyferka na kolorowym tle jest w jakiś sposób uprzywilejowana. Widzimy cyferkę i głupiejemy. Hmm… 62? To raczej średni film. I nasze nastawienie też będzie średnie. Nastawienie determinuje odbiór. A co z własnym zdaniem?

To ciekawe, że jako piszący/mówiący o filmach mamy tak wiele pewności siebie, by wygłaszać złośliwą krytykę, ale brakuje nam jej w myśleniu samodzielnym i pod prąd. Często szukamy podkładki w postaci bezpiecznych i gotowych opinii, jakiegoś wzorca, bo inaczej za bardzo się chwiejemy. Oglądając filmy debiutantów, z góry nastawiamy się na coś gorszej jakości, bo to pasuje nam do schematu. Dla odmiany, gdy oglądamy uznane arcydzieło, nasze wyobrażenia automatycznie windują w górę. Ale czy w arcydziele rozpoznalibyśmy arcydzieło, gdyby nikt nie wskazał nam go palcem? Nie zawsze, prawda? Uświadomienie sobie tego jest świetną lekcją pokory i inspiracją dla wnikliwszego, uważniejszego myślenia. Być może oglądając najnowsze filmy, którch wartości nie przyklepała jeszcze historia, również zdarza nam się czegoś nie dojrzeć, coś pominąć, zdyskredytować?

Krytyka jako forma cynizmu, czyli podziwiaj mnie

Nie ma jednak wątpliwości, że największym wrogiem dobrej krytyki jest internet – nakierunkowany na odsłony i lajki, na lans i show. Zagadka. Ile szczerych intencji jest we wpisie krytyka na fejsie, a ile to efekciarski popis? Zależy od krytyka, ale to jasne, że internet w jakimś stopniu sabotuje krytyczną uczciwość. Sprawia, że rozmowa o filmach przestaje być kluczowa, bo zastępuje ją autoprezentacja, spreparowana kreacja samego siebie. Recenzje przestają być recenzjami, a stają się recenzenckim selfie. Najbardziej atrakcyjny dla publiki nie jest entuzjazm krytyka czy rzeczowość jego wywodu, ale efekt. Śmieszny żart, heheszki, kuglarskie porównanie, bajerancka fraza, zgrabny lincz. Co z tego, że nie zawsze słuszny.

Jakub Socha, „naczelny killer młodej krytyki”, pisał w zamierzchłych czasach w zwycięskim "mętrakowym" tekście:

„Wystrzeganie się pisania o słabych filmach ma swoje zalety. Oszczędza czas, ale także ustrzega przed nadmiernym popisywaniem się i nieuchronnym zgorzknieniem. Oczywiście nie każdy może sobie pozwolić na taki komfort. W głównym obiegu taka postawa wymaga ugruntowanej pozycji.****”

Innym razem na łamach Wyborczej twierdził: „(…) dzisiaj większość krytyków nie może sobie pozwolić na luksus niepisania złych recenzji.*****”

Jak powiedział, tak zrobił. Nie ustrzegł się „nieuchronnego zgorzknienia” i do tej pory nie pozwala sobie na luksus niepisania złych recenzji. Ewidentnie to lubi, pozytywnie i bez ironii recenzując jakby mniej żarliwie. Popularność zdobył m.in. efektownym narzekaniem. I jest w tym coś podejrzanego, jakiś cynizm, zwłaszcza w kontekście zacytowanych zdań. U kogoś, kto jasno mówi, że malkontenctwo nie tylko sprzedaje się najlepiej, ale jest wręcz warunkiem przetrwania, recenzja krytyczna może budzić wątpliwości. Czy jest szczera czy wykalkulowana? Pod publikę, pod kliki, pod uznanie? 

W internecie często głównym bohaterem tekstów o kinie przestaje być kino, a zostaje nim drwina, kabaret. Zarzuty podkręcone tak, by brzmiały fajniej, a nie dlatego, że są adekwatne do przewiny. Lekko podana szydera zbiera oklaski i buduje autorytet piszącego, wydaje się bardziej intelektualna niż zachwyt. Ale niekoniecznie jest.

„Bycie cynicznym jest wyczerpujące. Próbujesz być nieruchomą, wściekłą skałą pośrodku strumienia. Ale strumień nie zniknie. On raczej wymyje ciebie, aż zamienisz się w mętny szlam.******” – przeczytałam kiedyś i szanuję. 

Zamiast zakończenia

A teraz się wytłumaczę. Napisałam ten tekst, bo uwielbiam kino. Szalenie mnie kręci, napędza, inspiruje, to moja miłość. A przecież nikt nie lubi, gdy ktoś lekceważy jego miłość. Dlatego jestem zmęczona powszechnym marudzeniem, niedocenianiem, nadąsanymi minami. Manierycznym cmokaniem. Nie interesuje mnie też ego recenzujących i brandzlowanie się imponującą frazą. Wolałabym żebyśmy rozmawiali o filmach, zamiast o swojej zarąbistości dla niepoznaki poprzez filmy. Jeśli szukam kabaretu, nie zaglądam do recenzji, ale odpalam pierwszy z brzegu stand-up. To wystarczy. Skoro bycie krytykiem oznacza śmierć entuzjazmu, to mam gdzieś taką krytykę. Niech zdycha.

Przypisy:

* A. Jackiewicz, Latarnia czarnoksięska, Wydawnictwa Radia i Telewizji, Warszawa 1981. Cytat w lekko zmienionej postaci.

** V. Woolf, Recenzowanie, w: Eseje wybrane, tłum. Magda Heydel, Karakter, Kraków 2015.

*** S. Sontag, Przeciw interpretacji i inne eseje. tłum. Małgorzata Pasicka, Anna Skucińska, Dariusz Żukowski, Karakter, Kraków 2017.

**** J. Socha, Obcy vs. Predator, w: Kino ze znakiem jakości. 15-lecie Konkursu o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka, pod. red. Anny Osmólskiej-Mętrak, ANAGRAM, Warszawa 2011. 

***** http://wyborcza.pl/1,75410,13787799,Ksiazka_Tadeusza_Sobolewskiego_o_filmach___recenzja.html [20.10.2018]

****** Caitlin Moran, Dziewczyna, którą nigdy nie byłam, tłum. Joanna Golik-Skitał, Czarna Owca, Warszawa 2016. Fajna książka o młodej krytyczce muzyki. 


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *