Od późnej jesieni do środka zimy – uzbierało się kilka premier kinowych, które mi się podobały. Nie pisałam na bieżąco, ale dzisiaj nadrabiam. Bez recenzenckiej ramy, za to z garścią spostrzeżeń osobistych.
Kraina wielkiego nieba, reż. Paul Dano
Kontrast. Najpierw twarz – drobna i dziewczęca, z dołeczkami w policzkach. Potem głos – w zestawieniu z delikatną urodą zaskakująco głęboki. I więcej kontrastów. Twarz Carey Mulligan dojrzewa – zmarszczki mimiczne stają się coraz wyraźniejsze, kąciki ust opadają ku dołowi – proces starzenia nie jest jednak w stanie przesłonić obecnej w niej dziewczynki.
Spodobała mi się jej rola w „Krainie wielkiego nieba” Paula Dano. Mulligan gra kobietę pod presją – żonę opuszczoną na jakiś czas przez męża, która zostaje bez środków do życia, ale z zobowiązaniami. I z dorastającym synem, czujnym obserwatorem jej postępującego rozchwiania.
Gra Mulligan polega na noszeniu maski. Jej bohaterka próbuje zachować pozory: udaje przed synem, pewnie też przed sobą, że nad wszystkim panuje. Maska jest jednak nieszczelna, co rusz przedostają się przez nią emocje – strach, nerwowość, rozpacz. Gdy kobieta dowiaduje się, że jej mąż stracił pracę, jej twarz zastyga. Wygląda na strasznie zmęczoną, ale po chwili rozprasza złą energię uśmiechem. Przecież będzie dobrze!
Niestety jest tylko gorzej. Kobieta musi znaleźć rozwiązanie. Dostrzegamy jej drżące gesty i wiemy, że w jej głowie cały czas coś się kotłuje. Z jednej strony zbliża się do obłędu, z drugiej – wydaje się świadoma emocjonalnej przepaści, nad którą stoi.
Bolesna jest scena, w której udaje flirciarę przed lokalnym bogaczem, by ugrać coś dla siebie i syna. Jej drobna postura, zwłaszcza zgarbione, nagie plecy w zbyt strojnej sukience. Jej smutne oczy i brzydko umalowane usta. To chwila, w której maska zsuwa się z twarzy.
Wdowy, reż. Steve McQueen
Film, któremu zarzuca się czasem, że jego gatunkowość jest przestrzelona albo przeciwnie – niewystarczająca, domaga się wnikliwszego odbioru. Ze świadomością reguł gatunku, ale też z empatią skierowaną na bohaterów – ich słowa i gesty, uniwersalne konteksty, w których ustawiają ich twórcy.
Najbardziej chyba przemówiła do mnie historia przebudzenia bohaterki granej przez Elizabeth Debicki. Najpierw maltretowanej przez partnera, potem, gdy partner ginie w napadzie, traktowanej jak średnio ekskluzywny przedmiot przez zblazowanego biznesmena.
Jest scena, w której oboje się kłócą. Ona próbuje się do niego zbliżyć, na co on reaguje alergicznie – arogancją i wyrachowaniem w kluczu samca alfa, czy może słabego faceta, który na tego samca pozuje. Coś w rodzaju, bierzesz ode mnie pieniądze, więc rób co mówię i nie narzekaj. Podkopując poczucie wartości bohaterki, próbuje przywrócić zachwianą relację władcy i podwładnej, wciska ją w pułapkę przemocy ekonomicznej. „Gdyby nie moje pieniądze, za co byś żyła?” – pyta. Być może kiedyś przyznałaby mu pokornie rację, ale teraz jest już w innym miejscu; śledziliśmy przez cały film, jak się zmienia. „Mówisz, jakbyś dał mi życie, ale ono jest moje” – odpowiada, odzyskując w jednej chwili utraconą autonomię, najpierw w swojej głowie, potem wszędzie indziej.
Gentleman z rewolwerem, reż. David Lowery
Napady na banki to dla Forresta Tuckera sposób na piękną ucieczkę.
W pierwszej kolejności przed starością. Kolejne rabunki odraczają moment przejścia na drugą stronę. Jakby rozciągały czas, który – zwłaszcza po osiemdziesiątce – zlałby się w jeden krótki dzień, gdyby zająć się czymś normalnym, powiedzmy osiąść na ranczu. Tucker tylko raz kosztuje normalnego życia, ale z marnym skutkiem. Z roześmianego czarusia nagle staje się skwaszonym, milczącym dziadkiem, który dobrze czuje się chyba tylko kinie – znów uciekając, tym razem w świat filmowej fantazji.
Piękna ucieczka Tuckera ma drugie oblicze (pewnie zawsze jest takie). To ludzie, których zostawia za sobą. Rodzina, kobieta, zobowiązania, trudno stwierdzić, co jeszcze. Bohater ucieka nie tyle przed starością, co przed życiem. Nie tym spektakularnym, z dudniącą w skroniach adrenaliną, ale tym zwyczajnym np. z drugą osobą u boku. W tym kontekście jest trochę jak nałogowiec, zaś jego rewolwer – jak butelka whisky. I mam do niego o to żal. Zwłaszcza o Jewel, tę mądrą, otwartą kobietę z grubym warkoczem, która pewnego dnia nie doczeka się na jego powrót.
Co nie zmienia faktu, że to ładny film.
Green Book, reż. Peter Farrelly
Ten moment, blisko finału, w którym orientujesz się, że tak naprawdę oglądasz film świąteczny i że jest to klucz do całej historii. A wtedy odwieszasz cynizm na kołku i ulegasz bożonarodzeniowym cudom.
Na miano cichej bohaterki zasługuje Dolores (Linda Cardellini), żona Tony'ego. Mądra kobieta – wszystko wie, widzi i rozumie.
Faworyta, reż. Yorgos Lanthimos
Każdy ma swoją faworytkę. Dla jednych będzie to Emma Stone, dla innych Olivia Colman. Ja stawiam na Rachel Weich, która od jakiegoś czasu podoba mi się coraz bardziej – im starsza, tym piękniejsza, bardziej dostojna, ale też bardziej ludzka. W „Faworycie” wygląda wspaniale, jest wyprostowana jak musztra, niezłomna jak armia. Ale też złakniona uczucia. Spod patologii siostrzanej walki o wpływy, wyziera prozaiczna tęsknota za znajomą bliskością – ułomna, pełna gniewu, poplątana, łakoma, ale wciąż romantyczna.
Podoba mi się cielesność bohaterek w tym filmie. Ich szyje i policzki wyrastające z ciężkich sukien nie są perłowe i łabędzie. Więcej tu rumieńca, podbródka, miękkości i cieni pod oczami, niż przywykliśmy w kinie dworskim, co trafnie koresponduje z treścią filmu. Zachwianie to przypomina mi znakomitą „Zamę” Lucrecii Martel i nieadekwatne do upału peruki bohaterów jako pozory dostojeństwa.